sobota, 28 grudnia 2019

Wigilijne niespodzianki i wirus, czyli Magia Świąt

Zaczęłam się pomału zbierać do wielkiego podsumowania roku, jako, że cały, a zwłaszcza jego końcówka obfitowała w ciekawe wydarzenia, tymczasem nasza trzecia Wigilia na emigracji i przygotowania do niej przyćmiły chwilowo całą resztę, w związku z czym zasłużyła sobie na oddzielny post.

Nauczona doświadczeniem z dwóch poprzednich, postawiłam w tym roku na pewniaki, chcąc uniknąć przykrych niespodzianek. Nie udało się. Mój mąż, którego dość skutecznie zaraziłam duchem świątecznym, zaszalał i przytargał do domu rożne rodzaje mięsa. Duma go przy tym rozpierała, najwyraźniej odezwały się geny przodków jaskiniowców.

Rzucił mi w ramiona łupy, oczekując cudu w prawdziwie świątecznym stylu. 
Miał takie małe marzenie, żebym mu zamarynowała i upiekła karkówkę, ale żeby było ciekawiej nie kupił karkówki tylko tajemnicze substytuty, (jego wiara w moje cudowne zdolności kulinarne nie zna granic), wolałam nie zgadywać co przyrządzam.
Wzięłam się w garść upiekłam schab i dwie podrabiane karkówki, licząc, że może coś z tego wyjdzie, (o dziwo wszystko wyszło jadalne, a nawet smaczne).
Mięso się piekło, a ja z Juniorem wzięliśmy się za robienie sałatki jarzynowej. 

Polskie kolędy w tle, na stole produkty do posiekana, synek pełen zapału, po prostu sielanka, do czasu. W czasie krojenia wyszły na jaw pewne, niepokojące fakty. 
Po pierwsze zamiast selera, mężuś kupił kalarepę, (bo go zwiodła wyglądem) i coś co w założeniu miało być pietruszką, ale nią zdecydowanie nie było.
Jeżeli coś wygląda jak pietruszka, ale nie smakuje jak pietruszka, to na bank nią nie jest.
Niestety zorientowałam się za późno i tym sposobem zrobiliśmy wielką miednicę sałatki z bliżej nieokreślonym warzywem o dziwnym smaku. 
Niby wszystko było zjadliwe, ale jakoś chętnych do konsumpcji brakowało, o odwadze nie wspominając.

Porażka z sałatką jarzynową wyprowadziła mnie lekko z równowagi, w rezultacie najpierw zapomniałam posolić schab, a potem już szcześliwie posolony, o mało co nie spłonął.
Zostawiłam mięsiwa w spokoju i zajęłam się menu bieżącym. Całe szczęście pierogi zrobiłyśmy z córką dwa dni wcześniej, łącznie 186 sztuk. 
To znaczy wałkowała i kleiła córka, ja w charakterze pomocy kuchennej zrobilam farsz, gotowałam i sprzątałam na bieżąco.
Adrenalina nam trochę podskoczyła, jak się okazało w kulminacyjnym momencie produkcji, że zginął nam nasz, drewniany, rodzimy wałek.
Przytomnie wysłałam córkę do mojej sąsiadki Greczynki, licząc, że jej straszny mąż oszczędzi dziecko, bo mnie uważa za element wywrotowy, który może sprowadzić na manowce jego posłuszną żonę.
Jako, że jestem na celowniku uroczego sąsiada, jego żonie nie wolno się ze mną kontaktować, bo a nuż namówię ją do buntu i samodzielnego myślenia.
Sąsiadka wpadła w panikę, wręczyła śmieszny wałek na progu, bała się wpuścić córkę do kuchni, bo mąż pechowo był w domu i strzeliłby focha giganta.
Nigdy bym nie pomyślała, że mogę wyzwalać w kimś aż takie emocje, może dwadzieścia lat temu, ale teraz ?

Kończyłyśmy, kiedy wrócił  z pracy mąż. Na widok stosów pierogów, najpierw stracił głos, a potem zapytał cichutko, czy zaprosiliśmy na Wigilię jakaś sympatyczną, wygłodzoną jednostkę wojskową.
Podobnie, wcześniej rozprawiłam się z karpiami, albo mówiąc prawdę, to raczej one rozprawiły się ze mną.
Kupujemy je już bez wnętrzności, w sklepie polskim, ale cała reszta wymaga oprawienia, łącznie z odcięciem tych koszmarnych łbów.
Skracając tę krwawą historię, żeby nie wypaść ze świątecznego nastroju, dzięki tasakowi i zestawie noży do wszystkiego, udało mi się przygotować filety do smażenia. Po całej akcji wyglądałam jakbym własnoręcznie zamordowała rekina ludojada, analogicznie kuchnia wyglądała podobnie.

Za to sukcesem po raz pierwszy na emigracji okazała się zupa grzybowa.
Podsumowując, było wszystko jak należy począwszy od opłatka na makowcu skończywszy.
Mikołaj przyleciał sypnął prezentami i tak dobiegła końca nasza trzecia Wigilia w Stanach, (smakowo najlepsza i nastrojowo chyba też).

Nasza Kotka, lekko ogłuszona kokardkami, kolorowymi papierami i ogólną ekscytacją przy rozpakowywaniu prezentów, wzięła w pyszczek swoją zabawkę i zaszyła się w najdalszym pokoju, w celu ukojenia nerwów.
Wykazałam postawę pełną zrozumienia, bo ja też potrzebowałam trochę spokoju i odpoczynku ponieważ, oprócz uczuć nostalgicznych i ogólnego, świątecznego rozczulenia powalił mnie podstępny, zmutowany wirus i chociaż byłam już na etapie rekonwalescencji to do pełni formy trochę mi brakowało.
Podstępnego wirusa przytargał do domu przed Świętami Junior, który rozpoczął rodzinną, czarną serię.

Najpierw mój syn spędził upojny tydzień w łożku, a potem padłam ja z córką, symultanicznie, żeby było ciekawiej. Mąż kłamiąc w żywe oczy, że czuje się świetnie twardo chodził, a po pracy częstował się nurofenem, który jak wszyscy wiemy jest typowym smakołykiem przedświątecznym.

Zupełnie szczerze muszę przyznać, że po raz pierwszy rozważałam na poważnie osobiste udanie się do szpitala. Nie wchodząc w szczegóły lekko nie było, za to nasza Kotka solidarnie cały czas też leżała ze mną w łożku, nie ma to jak kocie oddanie.
Po tygodniu mojej walki z wirusem, który przypominał coś pomiędzy zapaleniem krtani, anginą i zapaleniem płuc, zdecydowałam się wstać z łóżka i zmierzyć się ze świątecznym menu.
Po spojrzeniu w lustro stwierdziłam, że śmiało mogę uatrakcyjnić święta występując w charakterze Ducha Przyszłych Świąt Bożego Narodzenia, (blade straszydło wymagające pilnej reanimacji, ewentualnie spa).

Lekko się słaniając zaczęłam przywracać ład ogniska domowego, bo jakoś tak się złożyło, że jak krasnoludki się pochorowały, to pojawił się chaos. Wieczorkiem ktoś zadzwonił do drzwi, byłam pewna, że to mąż wraca do domu. Junior otworzył drzwi i usłyszałam dziwny dialog, wyłapałam coś o dekoracjach i światełkach. 
Wzięłam się w garść doczłapałam do drzwi i zobaczyłam rodzinę z dwójką dzieci przebranych za małe Mikołajki. Głowa rodziny, jak przystało na prawdziwego Amerykanina stał sobie w bluzie i krótkich spodenkach, (temperatura powietrza ok. minus osiem i śnieg). 
Wszyscy rozpromienili się na mój widok, co tłumaczyłam słabym oświetleniem i wepchnęli mi do ręki czekoladę wraz z dyplomem, twierdząc, że wygrałam w sąsiedzkim konkursie nagrodę za oświetlenie domu. 
Pomachali mi radośnie i zniknęli w ciemnościach. 

O mojej lekkiej paranoi na emigracji świadczy fakt, że natychmiast zawezwałam córkę na przesłuchanie, czy to nie jej sprawka. Dziecko zaczęło przysięgać na różne rzeczy, (mam specjalną listę na takie okazje). 
W tym momencie do domu wpadł mężuś, nie zdążył się rozebrać, kiedy również wylądował "na dywaniku" u kochanej żonki. 
Dopuszczałam możliwość, że skoro obdarowali mnie jednorożcem chcąc mi sprawić przyjemność, to poproszenie sąsiadów o wyrażenie zachwytu naszymi lampkami, żeby trochę mnie odpuściła świąteczna tęsknota za domem, nie byłoby czymś niemożliwym.

Mąż wyrecytował przysięgę, że nikogo nie przekupywał, (na niego mam oddzielny zestaw pytań i gróźb). W tym momencie pod nasz dom podjechał samochód, wyładowany dziećmi. Otworzyłam drzwi, zostałam obsypana komplementami, dostałam pudełko czekoladek i następny dyplom, zgarnęłam następną nagrodę.
Okazało się, że kategorii było sześć, a ja wygrałam w dwóch, (za kreatywność i wywoływanie uśmiechu), nieźle jak na dziką Matkę Polkę z charakterem i patriotycznymi zapędami.

Nie ukrywam, że od razu trochę lepiej się poczułam, uniewinniłam rodzinę, ale jak opadły emocje chętnie wróciłam do łóżka.
Podsumowując, zdążyłam  postawić siebie i całą rodzinę na nogi akurat na Święta, Wigilia, mimo kilku wpadek okazała się sukcesem, a na deser moje zapędy dekoracyjne zostały docenione przez sąsiadów, nie ma to jak solidna porcja Świątecznej Magii !

4 komentarze:

  1. Aż mnie zatkało z wrażenia (kocówka postu):)
    Gratuluję serdecznie !!!!!!!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje!!!

    A to coś co wyglada jak pietruszka ale nią nie jest - to pewnie pasternak 😉.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzieki🤩Możliwe. Chętnych do degustacji zabraklo🤪

    OdpowiedzUsuń