środa, 20 listopada 2019

Listopadowe rozterki Matki, czyli gdzie uczyć, żeby nauczyć


Zamilkłam na dłuższą chwilę, nie z powodu następnego, egzotycznego wypadu, ale równie egzotycznej, (aczkolwiek zdecydowanie mniej atrakcyjnie), rzeczywistości.

Mówiąc prościej moja wena twórcza wzięła chorobowe od rzeczywistości, nie oceniam, sama bym wzięła.
Oprócz wszystkiego listopad nastraja mnie wyjątkowo nostalgiczno-melancholijnie. 
W związku z tym, żeby przesadnie nikogo nie dołować, przejadę się trochę po amerykańskim systemie szkolnictwa, zawsze to jakaś rozrywka i pocieszenie dla moich przyjaciółek w Polsce, że nie tylko one cierpią w starciu z problemami szkolnymi.



Wstrzymywałam się z tym tematem ponad dwa lata, bo chciałam być w miarę obiektywna w ocenie, co nie jest łatwe, bo po pierwsze nie jestem już dzieckiem i mam własne zdanie na wiele tematów, a dodatkowo moje, własne potomstwo tkwi w amerykańskiej, szkolnej rzeczywistości, (a ja przymusowo razem z nimi).
W związku z tym mimo niskich temperatur na razie nie marznę, bo ciśnienie regularnie mi podnoszą dwie szkoły moich dzieci i często robi mi się niepokojąco gorąco pod czaszką.
Taki już los Matki Polki bez względu na położenie geograficzne.


Zacznę niejako od tyłu, nie uważam, żeby polski system szkolnictwa był lepszy, ani gorszy, jest inny niż amerykański i ocena co jest najlepsze dla dzieci zależy indywidualnie od przekonań rodziców.
Jedyną, niezaprzeczalną zaletą w szkołach amerykańskich jest szybkość i jakość reakcji w przypadku znęcania się nad dzieciakiem. W tym momencie pojawia się konkretny paragraf, nawet nie groźba, a  pewność otrzymania pozwu i kończą się żarty.


Zapoznałam się bardzo blisko z trzema szkołami w Stanach. Zaliczyłam podstawówkę, obecnie zaczęłam gimnazjum, a jednocześnie kończę w trybie mocno przyspieszonym, liceum, (tak zwane amerykańskie tempo na życzenie). 
Można powiedzieć, że mam pojęcie, (blade, ale mam), o czym piszę.
Od razy zaznaczę, że według opinii wszystkich, nasza okolica jest jedną z najlepszych w stanie, pod względem szkół. Wspomniane przeze mnie placówki znajdują się bardzo wysoko w rankingu, według niektórych źródeł są nawet w pierwszej dziesiątce w skali całych Stanów, a to już nie jest żart, bo jak wiemy USA zajmuje prawie połowę kontynentu.



I tu pojawia się pytanie, które dręczy mnie od jakiegoś czasu, że skoro miałam zaszczyt zobaczyć na własne oczy jedne z najlepszych szkół, to jak mogą wyglądać te najgorsze.
Niewątpliwie w grę wchodzi tu również bezpieczeństwo. W szkołach moich dzieciaków nie ma bramek wykrywających broń, a ochroniarze owszem są, ale spokojni i nie biegają ze strzelbami i strachem w oczach, że nie doczekają emerytury.
Jak zwykle powiedzenie, że "pieniądz rządzi światem", sprawdza się tutaj idealnie. 
Lepszy stan, lepsze dzielnice, wyższe podatki, większe sumy przekazywane z budżetu na placówki szkolne, do tego dochodzi realne niebezpieczeństwo pozwów od wpływowych rodziców, jeżeli dzieciom coś się stanie i w taki sposób szkoła również zyskuje w rankingach.



Sposób w jaki są tutaj kształcone dzieci nazwałabym nierównym, prawdopodobnie dlatego, że jest tak elastyczny, co ma swoje zarówno dobre jak i złe strony.
Dobre, bo w przypadku dziecka wybitnie zdolnego, bądź wręcz przeciwnie, można system nagiąć do jego potrzeb. I tutaj można się bawić dowolnie, na przykład dzieci z gimnazjum mogą mieć część przedmiotów na poziomie liceum, lub być pod specjalnym kloszem praktycznie do matury.
Złe, ponieważ jest chaotyczny i często nawet rodzice urodzeni w Ameryce są niedoinformowani i mają problemy, żeby odpowiednio wykorzystać wszystkie oferowane możliwości.
W przypadku amerykańskich świeżaków, takich jak nasza rodzina, cały proces jest podwójnie ciężki i bez pomocy czujemy się jak prymitywne, sfrustrowane nieuki.



W praktyce,  jak wszędzie i tutaj bardzo dużo zależy od nauczycieli, poziomy poszczególnych przedmiotów nawet w jednej klasie mogą się szokująco różnić.
Wygląda to na przykład tak, że na lekcji matematyki dziecko ociera się o tematy, które normalnie poznajemy na studiach, a jednocześnie nie ma bladego pojęcia o chemii, minimalną wiedzę z biologii, przyzwoitą wiedzę z geografii, nie ma bladego pojęcia o historii świata, a lektury obowiązkowe szokują ambitnym doborem i depresyjną treścią.



Podobnie rzecz się ma między gimnazjum a liceum, zadziwiające, ale niektóre przedmioty są na wyższym poziome w gimnazjum.
Cały proces działa następująco, najpierw uczą dzieci pisać i liczyć, a potem dają im laptopy i kalkulatory, na których opiera się cały, dalszy proces nauczania, (taka masowa produkcja niedouczonych pacanów).
W gimnazjum uczą się geografii świata, potem ten przedmiot, (razem z wiedzą dzieciaków niestety), w magiczny sposób znika z podstawy programowej.
Torturują dzieci chórami i orkiestrami, bez zapoznania ich z nutami, o samej muzyce i ich twórcach nie wspominając.



Tutaj, w ramach przerwy będzie mała anegdotka z życia.
Lubię muzykę klasyczną, opery, operetki i balet. Siedzę sobie kiedyś w jakimś urzędzie, czekając na papierek, (biurokracja nie zna granic nigdzie). 
Idylliczna atmosfera, samotna pani w pocie czoła tworzy mi dokument, a w tle puszcza sobie dość głośno muzykę klasyczną z odtwarzacza CD.
Po odebraniu papierka, zachwyciłam się jej gustem muzycznym, pani lekko zbaraniała i zapytała czy ja wiem co słuchałyśmy. Myślałam, że żartuje i mnie sprawdza, uświadomiłam ją co to było, po czym Pańcia w szoku wyciągnęła pudełko, zapoznała się z treścią i zdziwiona stwierdziła, że miałam rację. 
Można tak ogólnie zwątpić ? Można.



Kontynuując temat przedmiotów. W publicznych amerykańskich szkołach nie ma lekcji religii, ani etyki, są pogadanki, okazjonalne psychologiczne warsztaty i interwencje.
Najwyraźniej wszyscy tutaj są przekonani, że to wystarczy, żeby u dzieciaków rozwinęła się empatia i zwyczajne, ludzkie odruchy.
Nadzieja opiekunów, że po przymusowym zapoznaniu się z książkami, w których wszyscy umierają, cierpią, a dobro zwycięża, dzieciaki zaczną emanować miłosierdziem, według mnie jest płonna.
Aczkolwiek nie mam złudzeń, że lekcje etyki, czy religii zmieniłyby rzeczywistość.



Junior, Dzięki Bogu, odnalazł się w gimnazjum nadspodziewanie dobrze, przynajmniej pod względem edukacyjnym, towarzysko już gorzej.
Ma kilku kolegów latynoskiego pochodzenia, za to amerykańskie dzieciaki z  żelazną konsekwencją wyrzucają całą resztę świata poza nawias, często w mało elegancki sposób.
W liceum ten problem eskaluje, bo do głosu dochodzą hormony i nie będę udawać, że w Polsce takich problemów nie ma, wręcz przeciwnie, jedyna różnica polega na tym, że w naszym kraju nie przebywa tylu cudzoziemców, co w USA.



To tyle w temacie integracji, empatii i faktu, że Amerykanie, (oprócz rdzennych mieszkańców), są napływowi.
Jak widać pamięć ludzka jest zawodna, nie tylko w przypadku osób w podeszłym wielu. 
Najbardziej mnie wkurza jak widzę polskie dzieci, które między sobą mówią po angielsku.
Okazało się, że u Juniora w szkole na rożnych zajęciach znalazło się kilkoro rodaków. Poznałam rodziców, mieszkają w Stanach od kilku lat. Mówią do dzieci po polsku, a one odpowiadają im po angielsku, z moim synem nie chcą rozmawiać w żadnym języku, bo najwyraźniej się boją, że reszta kolegów przypomni sobie o ich pochodzeniu, (można się zastrzelić).
Junior też czasami próbuje skręcać w tym kierunku, ale skutecznie go hamuję w tych zapędach.



Jako obcokrajowiec cały czas uczący się języka, objęty jest specjalnym programem nauczania. Jak patrzę czego go uczą na tych lekcjach, to tak sobie myślę, że może powinni wdrożyć te same metody dla Amerykanów.
Przez cały listopad na przykład Junior ma za zadanie napisać opowiadanie na około 20-25 stron z opisami, dialogami i całą resztą. Potem zostanie ono dodane do innych opowiadań kolegów i wydrukowane w formie książki.
Co ciekawe rodzice nie mają prawa wglądu i pomocy w proces twórczy.



Udało nam się pokątnie dowiedzieć, że spłodził już 17 stron porywającej historii, w której można znaleźć wszystko, super bohaterów walczących ze złem, podróże w czasie, portale do zaczarowanych krain i oczywiście smoki.
Wygląda na to, że Junior odziedziczył trochę zapędów pisarskich po mamusi, bo pisze mu się lekko, a i na brak wyobraźni nie ma co narzekać.



Córka też pisze, ale tu dla odmiany chce mi się wyć do księżyca, albo jakiegoś innego ciała niebieskiego.
Dobór lektur i tematów nieustająco wywołuje u mnie migrenę.
Brakuje mi tu miejsca na wyrażanie opinii i tworzenie czegoś wykraczającego poza schematy.
Młodzież dostaje tekst, (im krótszy tym lepszy), napisany językiem, który niepokojąco przypomina bełkot i muszą z niego wycisnąć poemat według wzoru.
Prawdopodobnie, gdyby musieli omawiać "Noce i Dnie" zajęłoby im to całe liceum i kilka semestrów na studiach. 
Nic dziwnego, że tutaj nawet "Przeminęło z wiatrem", przeminęło z wiatrem.



Osobiście jestem tworem systemu ogólnokształcącego, (oficjalnie do matury).
Ów system od zawsze był krytykowany, że jest przeładowany, a większość rzeczy całkowicie zbędna. Zgadzam się z tym, że program w polskich szkołach jest za obszerny, ciężki do przerobienia i faktycznie część wiedzy niestety okazuje się później nikomu niepotrzebna, ale przynajmniej jak już człowiek dotrwa do matury, to potem nie robi z siebie publicznie matoła, więc chyba warto się przemęczyć.



Z prawdziwie listopadową nutą melancholii patrzę na okoliczne dzieciaki i zastanawiam się na poważnie, co z nich zostanie, jak się ich "obskrobie" ze znajomości języka angielskiego.
Moim zdaniem niewiele, zawsze w takich momentach zastanawiam się gdzie się podziała cała wiedza, którą teoretycznie też mają tutaj wtłaczaną do głowy przez dwanaście lat?
Być może na studiach udaje im się wypełnić wszystkie braki, nie będę się wypowiadać, (zacznę jak moja córka zacznie studiować).
Z drugiej strony ten system tworzy małoletnich geniuszy, urzędy patentowe aż piszczą ze zmęczenia od ilości przyznawanych patentów, a "amerykańscy uczeni zawsze wiedzą wszystko najlepiej".
Taki stan rzeczy pozostaje dla mnie cały czas tajemnicą.



Myślę, że gdybym musiała znaleźć złoty środek, zaproponowałabym kształcenie dziecka w Polsce do końca podstawówki, a potem przeniesienie go do Stanów, chrzanić akcent i znajomość języków obcych.
Na tym etapie dzieciak teoretycznie powinien już mieć opanowane podstawy ogólnej wiedzy, może nie przesadnie szerokie, ale elastyczne horyzonty, umieć czytać ze zrozumieniem i może sobie pozwolić na używanie laptopa bez utraty umiejętności odręcznego pisania.
Prawdopodobnie nie uda mu się nigdy mowić z pięknym, amerykańskim akcentem, za to będzie miał więcej mądrych rzeczy do powiedzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz