piątek, 29 listopada 2019

Święto Dziękczynienia pełne bigosu, czyli repetytorium z historii nad schabem

Już podczas naszego pierwszego Święta Dziękczynienia, stało się jasne, że amerykańskie menu u nas nie przejdzie.
Zareagowaliśmy dość szybko, stworzyliśmy naszą, rodzinną tradycję i zamiast indyka robimy bigos.
W tym roku, jako bonus zrobiłam schabik z efektem ubocznym w postaci smalczyku.
I tak zasiedliśmy sobie kulturalnie przy stole i podczas pochłaniania bigosu prowadziliśmy rozmowy, przy których Amerykanie prawdopodobnie dostaliby ostrej niestrawności, zapominając o poziomie cholesterolu.

Temat niejako wypłynął sam, sprowokowany moimi, ostatnimi doświadczeniami w szkołach moich pociech. Nie wchodząc więcej w szczegóły, bo ile można przynudzać ciągle na ten sam temat, dali mi się nieźle we znaki.
Zrezygnowana machnęłam ręką na sposób w jaki są kształcone amerykańskie dzieciaki, ale moje nie bedą.

Zaczęłam górnolotnie od uświadomienia moim dzieciom, ze szczególnym naciskiem na Juniora, że powinien być wdzięczny za mnóstwo rzeczy w swoim życiu codziennie, a nie raz do roku.
A że jakoś nie mam zaufania do podstawy programowej w amerykańskiej szkole, dodatkowo poleciałam po całości i wyjaśniłam mojemu synowi skąd wzięło się to święto.
Przedstawiłam mu plastycznie jak wyglądała wdzięczność pielgrzymów w stosunku do pomocnych Indian.
Tutaj powiedzenie, że przy takich przyjaciołach wrogowie są całkowicie zbędni, byłoby niedopowiedzeniem stulecia.

Obiektywnie, w obecnej formie Święto Dziękczynienia sprawia bardzo przyjemne wrażenie, (chociaż indyki prawdopodobnie nie zgodziłyby się z takim postawieniem sprawy).
Szkoda tylko, że nie ma innej genezy. W tym samym czasie, kiedy Amerykanie radośnie pieką indyki i przypominają sobie o rodzinnych zobowiązaniach, Indianie, (a raczej ich resztka), świętują raczej coś zbliżonego do naszego Święta Zmarłych.

Co ciekawe wszyscy tutaj myślą, że jeżeli nie będzie się wracać do przeszłości to w końcu historia w wersji ulepszonej wyprze tę prawdziwą. 
To chyba jest uniwersalna cecha ludzkości niestety, pewność, że kłamstwo powtórzone milion razy stanie się faktem historycznym.
Podsumowując Junior przeszedł mocno skrócony kurs amerykańskiej historii i poszerzania horyzontów.
Nie było to dla niego specjalnie traumatyczne doświadczenie, bo nie mam specjalnych problemów z wyrażaniem własnych opinii i uświadamiania moich dzieci, bez względu, czy mają pytania odnośnie rasizmu, dyskryminacji, narkotyków, czy zmory rodziców, nieśmiertelnego tematu, czyli skąd się biorą dzieci.

Nie mam zielonego pojęcia, gdzie moje dzieci będą żyć. Gdziekolwiek zdecydują się uwić gniazda, powinny dysponować wiedzą, niekoniecznie pożądaną według amerykańskich pedagogów.
Niewątpliwie nie mogę moim dzieciom wyjaśnić wielu mrocznych tajemnic historii świata, ale problem Indian jestem w stanie im dość obrazowo przedstawić.
Junior nową wiedzę przełknął, zobaczymy czy będzie potrzebował powtórki, czy zapamięta, (z taką matką jak ja zapomnienie tudzież wyparcie mu raczej nie grozi).

Małym pocieszeniem w mojej opowieści, był fakt, że prawdopodobieństwo, że wśród pielgrzymów zaplątali się jacyś Polacy jest minimalny. I dobrze, bo mamy wystarczajaco własnych, ciemnych plam na historycznym sumieniu, żeby sobie jeszcze dokładać eksterminację Indian.
Wielka szkoda, że Święto Dziękczynienia nie ma innej genezy, bo w obecnej formie mogłoby być naprawdę czymś wyjątkowym.

Bez względu na powszechnie popularną postawę propagującą równouprawnienie i krytykującą dyskryminację w każdej formie, jestem przekonana, że gdyby białym Amerykanom zaproponowano magiczne wyczyszczenie kraju i historii z naleciałości indiańskich i murzyńskich z radością podpisaliby pakt z diabłem.
Ciężko jest wciskać ciemnotę, że rasizm jest przeszłością, jeżeli cały czas jest widoczny praktycznie w każdej dziedzinie życia, (przynajmniej dla mnie).
Podczas ostatnich dwóch lat odwiedziłam różne urzędy, sklepy, szpitale, zarówno dla zwierząt jak dla ludzi.
Nigdy nie spotkałam lekarza pochodzenia afroamerykańskiego, nawet nasze świnki i kotka mają białych lekarzy.
Zdarzały się za to pielęgniarki i recepcjonistki, co ciekawe nie przypominam sobie białej sprzątaczki.

Najgorsze stanowiska pracy, są obsadzane przez Afroamerykanów i Latynosów, podobnie wygląda sytuacja z miejscami zamieszkania. Wizja, że obok siebie w ładnych, słodkich domkach mieszkają biali i kolorowi to jedna, wielka iluzja. 
Jedynym odstępstwem od tej reguły jest sytuacja, kiedy jakiś Latynos, na przykład skończył Harvard tarza się w żywej gotowce, lub jest na specjalnym kontrakcie w Stanach, dodatkowo wygląda mało egzotycznie, siedzi cicho w domu i się nie wychyla.

Afroamerykanie również trzymają się razem, jakieś 20 km od nas jest inne miasteczko, w którym jest dzielnica zamieszkała, głównie przez Afroamerykanów. 
Bardzo ją lubię, bo oprócz zdecydowanie przystępniejszych cen, atmosfera jest również bardziej normalna.
Na początku nie zdawaliśmy sobie  tego sprawy. Po zjedzeniu obiadu w knajpie, gdzie byliśmy jedyną, białą rodziną i zrobieniu zakupów w sklepie, gdzie też raczej odbijaliśmy na tle otoczenia dotarło do nas, że zapuściliśmy się dość daleko od naszych rejonów.
Zabrzmi to absurdalnie, ale w takich wypadkach nasz, ewidentnie obcy akcent raczej wzbudzał sympatię otoczenia niż niechęć.
Nie będę czarować, prawdopodobnie w Harlemie, w nocy nie byłabym taka tolerancyjna, ale w takich zwyczajnych miejscach czuję się bardziej sobą, a nie sztucznym tworem  amerykańskiego przedmieścia, który nijak mi nie przypomina zwyczajnego człowieka.

Całe szczęście, że listopad już się kończy, a wraz z nim przynajmniej teoretycznie rożne biurokratyczne bzdury w szkołach. Może jakoś odetchnę, bo już jadę na oparach normalności.
Pomału zaczynam się szykować do wieszania lampek, zamawiania karpi i ogólnie tych wszystkich czynności, które nie tylko sprawiają mi wielką przyjemność, ale pozwalają nie zwątpić, nie zwariować i mieć nadzieję, że może takich ideowców jak ja jest więcej na świecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz