środa, 6 listopada 2019

Halloween w natarciu, czyli straty muszą być



Po powrocie z Las Vegas, dopadł mnie jakiś, mały wirusik. W efekcie na Halloween nie potrzebowałam żadnego stroju, bo już wyglądałam jak zmora, straszenie można powiedzieć działało u mnie za darmo, z automatu, czysty zysk po prostu.
Zakupiliśmy górę cukierków, dzieci poprzebierały się w to co już miały z dwóch poprzednich lat, tym samym miłosiernie oszczędzając nam problemu i ruszyły na polowanie w ciemnościach.

Zostałam sama ze świnkami, kotem i toną słodyczy do rozdania, jednorożec świecił, duch świecił, sielanka.
Zaczęły się pojawiać księżniczki, astronauci, wiedźmy, itd. Dopóki średnia wieku wynosiła trzy lata, miałam sytuację pod kontrolą, problemy zaczęły się razem ze starszymi dziećmi.
Przede wszystkim wszyscy leźli na tak zwany przełaj, nie patrząc, gdzie idą i przewracali się zahaczając o linki jednorożca, albo potykając się o kolegów.
W ciemnościach przed naszym domem cały czas, albo ktoś leżał, albo właśnie upadał.
Jednorożec dzielnie stawiał opór fali cukierkowych barbarzyńców, ale widać było, że sytuacja staje się napięta, w odróżnieniu od linek go podtrzymujących.
Parę razy go podpinałam, aż nadeszła pierwsza fala, było ich w sumie trzy lub cztery. 
Wyglądało to niewinnie, mianowicie na początku szły słodziakowate maluchy, rodzice trzymali się w tyle, a za maluchami pchały się starsze dzieciaki.


Ponieważ twardo stosuję politykę wielocukierkową, mam zawsze spory ruch.
Na ogół kucałam, do maluchów podając im miskę ze słodyczami, żeby sobie brały co chcą. 
Wizja braku ograniczeń ogłupiała i tak już podekscytowane dzieci i w efekcie wyglądało to jak w Polsce za komuny, kiedy rzucali pomarańcze na Święta, pod Grunwaldem było spokojniej.
Większe dzieci pchały mniejsze, a mniejsze mnie. Udało mi się zapanować nad paroma takimi zalewami podniecenia, kiedy nadeszła ostatnia fala.


Najpierw zadrżał jednorożec, potem dzieci przypuściły frontalny atak, a telefon wypadł mi z ręki, (planowałam właśnie zlokalizować swoje, własne potomstwo), nad głowami dzieci zanim klapnęłam na tyłek, zobaczyłam jak pada jednorożec.
Dzieci uszczęśliwione, obładowane słodyczami poszły dalej, a ja ogarnęłam wzrokiem siebie i otoczenie. 
Jednorożec leży, telefon rozwalony też leży i ja z pustą miską co prawda jeszcze nie leżę, ale już mi niewiele brakuje, wtedy wrócił mąż.
Sądząc po jego zatroskanym wzroku mój halooweenowy wizerunek ciągle działał i chyba  nabierał głębszych odcieni szarości.


Uzupełniłam zapasy w misce, postanawiając twardo wytrzymać do końca.
Tłumy dzieci znacząco się przerzedziły, moje własne pociechy obładowane słodyczami wróciły szczęśliwie do domu, wsypałam resztę słodyczy do miski, wystawiłam za drzwi, zostawiłam światła, żeby maruderzy znaleźli słodki skarb i padłam.
Po godzinie miska była pusta, można powiedzieć, że prawie wylizana, a ja szczęśliwie odtrąbiłam koniec imprezy halloweenowej.


W tym roku zarówno pod względem strojów jak i zachowania nie było specjalnych atrakcji.
Najbardziej mnie rozśmieszyli, tak na oko trzynastoletni chłopcy w korowych piżamkach udający jednorożce i jakieś magiczne, odrobinę psychodeliczne stworki, (okazuje się, że dla darmowych słodyczy nawet takie nastolatki są w stanie na chwilę zapomnieć o godności osobistej).


Co do akcji, to jedna mnie osłabiła. 
Puk, puk, otwieram, stoi sobie dziewczyneczka, na bank 3 latka, księżniczka w pełnej krasie. 
Z tyłu rodzice, tatuś po cywilnemu, mamusia przebrana za keczup, lub krwawą wiedźmę, w ciemnościach mogłam się pomylić.


Już lekko zachrypniętym głosem upewniłam Jej Wysokość, że może sobie nabrać cukierków ile chce. Zgarnęła dwie garści, ile może się zmieścić słodyczy w piąstce takiego malucha ? Najwyraźniej według jej rodziców o dużo za dużo.
Kazali jej do mnie wrócić i oddać słodycze, a zostawić sobie jeden cukierek.
Zdaje się, że w tym momencie coś mnie trafiło. 
Mój jednorożec i telefon poturbowani, ja ledwo stoję, sami sobie wymyślili to święto w takiej formie i bedą mi tu teraz wprowadzać reglamentację. 


Otóż nie będą. Zignorowałam fakt, że może to nie do końca pedagogiczne zagranie, nie wzięłam słodyczy, odesłałam dziewczynkę, wstałam z klęczek, (no bo ile można kucać), i powiedziałam rodzicom, żeby spadali. 
To znaczy to powiedziałam w myślach, na głos poinformowałam ich z uśmiechem, że to ja jej dałam wszystkie słodkości i nie dopuszczając ich więcej do głosu życzyłam im miłego wieczoru.
Ta amerykańska hipokryzja kiedyś mnie wykończy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz