wtorek, 5 listopada 2019

Viva Las Vegas, czyli co się jeszcze wydarzyło w Vegas

Pobyt w Las Vegas, który sam w sobie i tak obfitował w różne przygody, urozmaiciliśmy dodatkowymi atrakcjami. Mężuś wybrał przedstawienie, a ja poszłam na całość i zdecydowałam, że dobrze nam zrobi lot helikopterem.

W Vegas, oprócz hazardu, zobaczenie jakiegoś super pokazu, jest prawie obowiązkowe. Różne gwiazdy produkują się regularnie, a bilbordy z reklamami przedstawień są porozmieszczane praktycznie wszędzie.
Mój mąż nie wybrał niestety żadnego, szalonego występu z gołymi, panami lub paniami czy ewentualnie jakiegoś magika.

Zaintrygowało go coś o nazwie: "Małżeństwo to morderstwo", (może powinnam zacząć się martwić), odbywało się w jednym z hoteli i cieszyło niesłabnąca popularnością, bo tym roku obchodziło swój dwudziestoletni jubileusz.
Oczekiwałam olbrzymiej sali, stolików i krwiożerczego przedstawienia, kocham mężusia, niech ma.
Pokaz okazał się interaktywną kolacją, urządzoną w kameralnej sali, gdzie podczas serwowanej normalnej kolacji, (na ciepło), regularnie ginęli goście, dla odmiany na gorąco.
Można powiedzieć, że byli mordowani do kotleta.
Żeby goście nie stracili apetytu i dobrego humoru, przestępstwa były popełniane na wesoło i oprócz spektakularnego upadania, całość wygladała jak sztuka teatralna, a nie życie.
Co było dobrze pomyślane, bo ciężko pochłaniać mięso, kiedy dookoła leje się prawdziwa krew.
Najbardziej zaskakujące było, że część ofiar i morderca było ukrytych wśród gości, którzy byli wciągani do uczestnictwa w przedstawieniu.
Akcja nabierała tempa, trup się ścielił, nawet niedaleko nas na podłodze, wszyscy się świetnie bawili, mąż chichotał.
Podgryzając mięsko, wytypowałam bezbłędnie mordercę, powiem bezczelnie, że wymiatam, bo wybrałam ją z całej sali potencjalnych złoczyńców, (a było około setki gości), no ale ma się te ukryte talenty.
Po deserze, dostaliśmy pamiątkowe zdjęcie i koszulki na pamiątkę.
Nie sądzę, żeby panienki z piórkami tak rozbawiły mojego męża.

Na następny dzień przyszła pora na moją, wielką atrakcję, czyli przelot w nocy nad Las Vegas. Nie ukrywam, że wiązałam wielkie nadzieje z tym lotem, ale wypadło trochę inaczej niż oczekiwałam.
Co do samego lotu, to bardzo przypomina lot samolotem, ale oczywiście inaczej się startuje i ląduje, widok w dół jest również mniej ograniczony i panuje okropny huk. 
Bez słuchawek byłoby naprawdę nieprzyjemnie.
Przed wejściem było tyle obostrzeń, jakbyśmy mieli lecieć na księżyc. 
Zważyli nas nawet, co akurat miało sens, bo jednak taki helikopter to nie Boeing.
Na miejsce dowieźli nas i zabrali z powrotem limuzyną dla imprezowiczów.
Psychodeliczne światła, głośna muzyka, rozwrzeszczane dziewczyny i lampka szampana, prawie jak scenka z filmu.

Najpierw małe wyjaśnienie, w takim helikopterze z przodu mogły siedzieć trzy osoby i z tylu trzy. Ci szczęściarze z przodu, którzy znajdowali się obok pilota mieli najlepiej, bo mogli widzieć wszystko, pełną panoramę miasta.
U pasażerów z tylu, szczęściarz siedzący z lewej też widział wszystkie atrakcje, osobnik w środku trochę gorzej, ale też nie mógł narzekać, frajer z prawej strony widział panoramę miasta, ale bardziej pod kątem przedmieść i z rzadka rozsianych mniej znanych hoteli.
Tym frajerem byłam ja. Było to o tyle nie w porządku, bo wystarczyło, gdyby pilot zrobił trochę inną rundkę, a nie regularne kółko i wszyscy byliby szczęśliwi, ewentualnie, gdyby uprzedził, że to miejsce jest felerne.
Tyle ile mogłam to sobie pooglądałam, dodatkowo pierwszy raz w życiu leciałam helikopterem, więc nie było najgorzej, ale najlepiej też nie. Wysiadałam w lekkiej furii, chyba po raz pierwszy chciałam zażądać zwrotu pieniędzy, ewentualnie powtórzenia lotu. 
Wyszliśmy przed budynek, klapnęliśmy na ławeczkę, mąż rozpoczął proces przekonywania mnie, że nie chcemy sobie psuć nastroju wakacyjnego. 
Para mi ulatywała uszami, kiedy obok przysiadła inna para, (mieszana) i tu dla odmiany zaczął się żołądkować facio, że zapłacił i prawie nic nie widział, jemu też przydzielili miejsce dla frajerów.
Odparowałam i ruszyliśmy w miasto podziwiać Las Vegas z innej perspektywy.

W ramach ostatniej wielkiej atrakcji wystąpiła całodniowa jazda w fordzie mustangu bez dachu i to było doświadczenie, jak dla mnie osobiście, dużo fajniejsze niż helikopter.
Wiatr we włosach, słońce, dookoła góry, olbrzymie przestrzenie i poczucie obłędnej swobody.
Jedynym minusem był fakt, że skórę miałam wysuszoną jak śliwka i po całym dniu wyglądałam jak czarownica, włosy stały mi niejako siłą rozpędu, bo zamiast kwiatów miałam w nich piasek, ale było warto.

Kończąc moje wpisy o Vegas, co mogę dodać ?
Trochę szkoda, że tak mało jest Presleya, wyobrażałam sobie, że jego twarz będzie wizytówką miasta. 
Wygląda na to, że Las Vegas stawia bardziej na nowoczesność, kasyna i kurorty niż na Króla.
Kierowcy są bardzo mili, przyzwyczajeni do nieprzytomnych łajz na ulicach, jeżdżą spokojnie i z dużą wyrozumiałością, nawet jak im się wchodzi pod samochód.
Ulice mają fajne nazwy, na przykład Elvisa Presleya, albo Franka Sintary. 
Mieli bardzo mało straszydeł halloweenowych, co było zaskakujące, (jak dla mnie w pozytywnym sensie).
Wsród tych wszystkich reklam, które zalewały mnie falami dostrzegłam reklamę musicalu pod tytułem "Menopauza".
Może następnym razem ......


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz