czwartek, 31 października 2019

Miesiąc miodowy w wersji mini, czyli ruszamy w trasę

Jakoś tak się złożyło, że nie mieliśmy z mężem oficjalnego miesiąca miodowego, (ani razem, ani osobno).
Fakt ten może wydawać się smutny, ale tylko pozornie. Dzięki temu co jakiś czas wypuszczamy się na szalone wycieczki zgodnie twierdząc, że przecież nie mieliśmy podróży poślubnej i nam się należy.
W efekcie, (jak do tej pory),  wyrobiliśmy normę za co najmniej kilkanaście par.


Po różowym ślubie udzielonym nam przez Elvisa wybraliśmy się w mini podróż poślubną zwiedzać Wielki Kanion, Zaporę Hoovera i wszystko co nam się trafi po drodze.
I tutaj patrząc z perspektywy całego wyjazdu, popełniliśmy jeden błąd, mianowicie wykupiliśmy wycieczkę autokarem z przewodnikiem, (15 upojnych godzin), a trzeba było wypożyczyć samochód i ruszyć samowolnie w nieznane.



Wyruszyliśmy przed świtem, (dosłownie), bo było jeszcze zupełnie ciemno. 
Autokar załadowany na full turystami z całego świata.
Przez cały dzień pilnowali i zabawiali nas kierowca i przewodniczka, pod koniec już chyba wszyscy mieli dosyć tego zabawiania, a już pilnowania to na pewno.
Po wyjeździe z miasta, zaczęło się robić dość szybko jasno i mogliśmy zacząć podziwiać widoki, tudzież trzaskać zdjęcia.



Nevada, podobnie jak Arizona jest piękna. Wielkie przestrzenie, góry, różne szalone formacje skalne i kamienie malowniczo rozrzucone po okolicy. 
W dodatku bardzo często występuje roślinność, co było o tyle zaskakujące, bo oczekiwałam raczej tylko piasku i gór o dość monotonnym wyglądzie.



Najwyraźniej nie tylko ja zachwyciłam się widokami za oknem, bo według pani przewodniczki, wiele lat temu jechał sobie tą trasą mężczyzna. Co samo w sobie nie stanowiło żaden atrakcji, ani nadzwyczajnego wydarzenia, bo faceci lubią sobie pojeździć, ale ów facio zajmował się wymyślaniem kreskówek. 
Podobno właśnie te skały i góry natchnęły go do stworzenia serii filmów o Strusiu Pędziwiatrze i Kojocie.
Patrząc na otaczające nas góry nie miałam żadnych watpliwości, że to prawda.


Pozostając w temacie filmów anonimowanych, mieliśmy przerwę, (zdecydowanie za krótką), w miasteczku Seligman, które uznawane jest za miejsce narodzin stanowej drogi 66, która jest bardzo znana i ciągnie się przez kilka tysięcy kilometrów i jest atrakcją sama w sobie.
To miasteczko, okazało się być miejscem, w którym z kolei dzieje się akcja filmu Disneya Samochody.



Po rewelacjach, dotyczących Strusia i Kojota byłam sceptyczna.
Autokar stanął w celu uzupełnienia przez turystów jednych płynów i pozbycia się zgoła innych. 
Ja w tym czasie zaintrygowana pogoniłam męża w celu weryfikacji bajkowej anegdoty.
Seligman (w założeniu Chłodnica Górska), jest małym, uroczym miasteczkiem zapełnionym wrakami różnych starych samochodów, wiele z nich jest cały czas na chodzie.
Mąż tak trochę jakby zaczął sapać z wrażenia, ja zgrywałam twardziela, ale uczucie błogości zalewało mnie od środka.


Odnalazłam Złomka i kilku innych bohaterów filmu. Samochody nie wyglądały jak w kreskówce, ale niewątpliwie to od nich wszystko się zaczęło. Udało mi się piknąć parę zdjeć zanim dopadł nas kierowca i pogonił jak pies do reszty czekającego stada.
Wzdychając ciężko, brutalnie wyrwana z bajki, przez okno mogłam podziwiać śmieszne samochodziki stojące praktycznie przed każdym budynkiem.
Z przyjemnością spędziłabym tam więcej czasu, ale z autokarem pełnym rozochoconych wizją Wielkiego Kanionu turystów nie miałam szans.













































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz