wtorek, 22 października 2019

Włamywacz i Kotka na gigancie, czyli kolejny, nudny dzień na amerykańskim przedmieściu

Myślę, że sporo ludzi wyobrażając sobie amerykańską mamuśkę z przedmieścia, widzi odrobinę znudzoną, biegającą z pieskiem i rozwożącą obsesyjnie dzieci na różne zajęcia dodatkowe kobietkę w legginsach z lekkim szaleństwem w oku i z gigantycznym brylantem na palcu.
Mieszkam na takim przedmieściu już trzeci rok i jakoś mi ta adaptacja nie wyszła, legginsów nie noszę, samochodu nie prowadzę, mam bardzo zachowawczy stosunek do przeciążania dzieci niepotrzebnymi głupotami i jakoś nie mogę się zacząć nudzić, (o wielkich brylantach nie wspominając).

Podobnie, moje, amerykańskie przedmieście różni się trochę od tych sielankowych, pokazywanych w filmach, głównie brakiem uczestników wspomnianej sielanki. 
Trochę to wygląda jak scena z filmu, kiedy ufoludki porwały większość mieszkańców. Pozostała resztka daje się zauważyć w samochodach, od czasu do czasu jakiś pies wyprowadzi swoją panią na spacerek, a jak się ma szczęście to można zauważyć przemykających jak duchy biegaczy. 
Dzieciaki może i by poszalały na rowerkach, ale ich nie ma bo spełniają przerost ambicji rodziców na zajęciach dodatkowych.
Sympatycznym wyjątkiem od tych wszystkich reguł są nianie. Owe panie biorą mianowicie maluchy na spacerki w wózkach lub na piechotę i o zgrozo pojawiają się na uliczkach, (chodników oczywiście brak).

I to właśnie dzięki jednej z tych pań ostatnio zrobiło mi się bardzo miło na sercu.
Był ciepły dzień, otwarte okna, cisza bo maszyny budowlane chwilowo o dziwo zamilkły i jedna z niań wyprowadziła na spacerek małą dziewczynkę. 
Przechodziły koło koło naszego domu i nagle słyszę dziecięcy, podekscytowany głosik: "Patrz, patrz, jednorożec wrócił !"
Błogość mnie zalała frontalnie, można powiedzieć.

Jakoś nie słyszałam nikogo wołającego: 
"Patrzcie jak fajnie, że wróciły kościotrupy i gigantyczne pająki".
Mała sąsiadka musiała zapamietać jednorożca z zeszłego roku. 
Fajnie jest komuś dać nawet takie, malutkie, miłe wspomnienie.

Od czasu jak zaadoptowaliśmy kociaka, (tak to się tutaj ładnie nazywa, nie ma właścicieli są rodzice), to jestem przekonana, że wszelkie nadzieje na nudę straciłam bezpowrotnie.
Nie narzekam, tylko byłoby miło, gdybym średnio raz w tygodniu nie miała palpitacji serca.

Na przykład parę dni temu, dzień jak co dzień, blady świt, pobudka, normalne poranne zamieszanie. Jak już udało mi się szczęśliwie wyprawić do szkoły i pracy dzieci i męża i zamarzyła mi się poranna, reanimacyjna kawusia, miaucząca terrorystka również rozpoczęła swój normalny dzień.

Po niedawnej sterylizacji dochodzi do siebie, nosi specjalny plastikowy kołnierz i wygląda jak kudłata lampa zaprojektowana w chwili głębokiego kryzysu osobowości.
Cierpi przez ten kołnierz straszliwie, bo nie tylko nie może regularnie dbać o swoją urodę, (sięga tylko do ogona), to na dodatek jak coś zje to jest cała uświniona i muszę jej ten klosz myć.
A jak już jest nakarmiona i umyta, to łazi za mną i zagania mnie żebym, gdzieś przyjęła zrelaksowaną pozycję, bo ona chce spać i potrzebuje do tego towarzystwa. 
No ja też, ale nie zawsze mogę.

W trakcie mojej dyskusji z kotem o jej potrzebach, (tak wiem, samotność może być szkodliwa dla zdrowia psychicznego), przyszedł SMS od jednej z mam, że Junior z jej synem umówili się na wizytę domową i ona zgarnie mojego syna ze szkoły prosto do siebie.
Zgodziłam się i chwilowo zapomniałam o temacie. Działałam, ostro w kuchni, Kotka twardo nalegała na przerwę, kiedy nagle usłyszałam łomot. 
Najpierw spojrzałam kontrolnie na kotkę, która zgrywając chodzącą niewinność siedziała koło mojej nogi.
Po chwili łomot się powtórzył i ktoś zaczął włamywać mi się do domu. 
Z odległości, widziałam tylko postać usiłującą wyłamać oszklone drzwi.
Było popołudnie, lał deszcz i było trochę ciemnawo.
Z tą zawrotną szybkością reakcji w momentach kryzysowych, to chyba jest lekka ściema, bo mi się raczej zwolniła, albo wręcz zamarła. 

Na szczęście dla mojego biednego, serca, dość szybko we włamywaczu rozpoznałam własnego syna, ponieważ, nie wiedząc kiedy podeszłam do drzwi, zamiast uciekać i wzywać policję. 
To by się zgadzało ze wszystkim scenami z dreszczowców, kiedy głupie baby, zamiast uciekać wchodzą dobrowolnie do ciemnej piwnicy w celu zawarcia znajomości z psychopatą-mordercą.
Okazało się, że chłopcy się nie dogadali, za dwie minuty pod dom zajechała mama kolegi i zgarnęła uszczęśliwionego Juniora. 
Mnie też ogarnęło uczucie szczęścia, tylko trochę poźniej, jak już zaczęłam normalnie oddychać.

W międzyczasie nad naszą okolicą rozszalały się huraganowe wiatry, gałęzie łamały się jak zapałki, sąsiedzi mieli prawdziwe szczęście, że nie rozwaliło im dachu. 
U nas na szczęście nic nikomu na głowę nie spadło, ale jednorożec ucierpiał, bo jego biodro nie wytrzymało. Biedak walczył tak długo jak mógł, potem padł.
Skrzyknęłam ekipę ratunkową, córkę i jej kolegę i rozpoczęliśmy operację wymiany stawu biodrowego oraz kilka dodatkowych operacji plastycznych.
Biodro zostało zadrutowane, całość odrestaurowana, jednorożec otrzymał dodatkowe zakotwiczenie, żeby nie odleciał, jednym słowem pełen sukces.

Podczas procesu leczenia, siedzieliśmy na dworze, a obrażona Kotka w środku. 
Wróciliśmy wykończeni do domu i tu odezwał się mój macierzyński, (najwyraźniej wzbogacony o kocie pierwiastki), instynkt.
Mianowicie odrazu zaczęłam szukać kota. Mogła ucinać sobie drzemkę w dowolnym miejscu w domu, ale mnie coś ciągnęło na dwór. 
Wyszłam z domu i spotkałam się oko w oko z naszym kociakiem spacerującym i wyglądającym na lekko oszołomionego. 

Najwyraźniej miała cwaniara, wykorzystała moment, kiedy ktoś poszedł po coś do domu i dała dyla spragniona wyzwań, (jakby do tej pory było jej za mało).
Zrobiło mi się zimno, a potem zaraz gorąco, oczami wyobraźni zobaczyłam durnego zwierzaka w tym śmiesznym abażurze na szyi uciekającego w siną dal i zjadanego przez kojoty, psy ewentualnie zadziobanego przez indyki giganty.
Zaczęłam się skradać, a córkę puściłam w drugą stronę, zachowałyśmy się jak dwa, rasowe psy do zaganiania owiec, stosując klasyczny manewr oskrzydlający.
Jak się okazało Kotka nie potrzebowała zaganiania, ani nawet zachęty, z godnością zaczęła wracać do domu.
Trochę jej tylko ta godność przez ten abażur na szyi niespecjalnie wyszła.
Siadłam sobie, bo nogi mnie nie chciały już dłużej trzymać w pionie, coś jak naszego jednorożca.
Taak, fajne są te, nudne dni Matki Polki na przedmieściu.



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz