środa, 30 października 2019

Love me tender, czyli Ślub w Las Vegas



Kiedy wstępowałam w związek małżeński z moim mężem, stwierdziłam, że następnego razu nie będzie. A tu proszę niespodzianka, przydarzyło się.
Zmieniły się okoliczności, kontynent, strefa czasowa, wygląd, (niestety), ale najważniejsze pozostało bez zmian, czyli główni uczestnicy, a przecież mogło być różnie.
Zdecydowaliśmy się z moim mężem strzelić sobie jeszcze jeden ślub, tym razem w Las Vegas z Elvisem Presleyem w roli głównej.


Wczuwając się w klimaty, mąż wystąpił w koszuli w różowe flamingi, w związku z czym dostosowałam się i wykopałam najbardziej różową, letnią sukienkę jaką miałam. 
Zaparłam się tylko, że chcę welon, (biały nie różowy), bo wcześniej nie miałam i wielki, plastikowy diament jak szaleć to szaleć.
Jak przystało na ludzi zorganizowanych i przesiąkniętych już trochę amerykańskimi realiami, prawie wszystkie atrakcje, w tym ceremonię ślubną załatwiliśmy jeszcze przed przylotem do Las Vegas.

Do ostatniej chwili trzymali nas w niepewności co do terminu i w efekcie po zameldowaniu się w hotelu okazało się, że mamy bardzo mało czasu i musieliśmy się zrobić na dwa różowe bóstwa w tempie mocno ekspresowym.
Zamówiliśmy Ubera, bo okazało się, że Elvis czeka po drugiej stronie miasta i wyruszyliśmy.
Wcześniej bardzo miła pani przez telefon ustaliła z nami kolor wiązanki, (różowy jakby ktoś miał wątpliwości) i podkład muzyczny.

Przejęci dotarliśmy na miejsce parę minut przed czasem, w sam raz żeby zakupić diamentowe cudo i wypożyczyć welon.
Welon mi zjeżdżał, ręce się trzęsły, to wszystko wyglądało nad wyraz realistycznie.
Panie organizatorki poratowały mnie spinkami, złapałam oddech, zapanowałam nad tiulem i weszliśmy do kaplicy.

Od progu pogonili męża, żeby na mnie czekał jak przystało na Pana Młodego, a mnie śpiewając Elvis doprowadził do "narzeczonego".
Następnie Król przeprowadził ceremonię, częściowo śpiewając, częściowo żartując. 
Nakręcili nam filmik i walnęli sesje fotograficzną.
Bez względu na fakt, że to miała być tylko sympatyczna przygoda, zrobiło się nagle bardzo emocjonalnie.
Ponieważ nie braliśmy ślubu, tylko "poprawialiśmy" już zawarty, cała ceremonia była duchowo dostrojona do naszych, różowych nastrojów, ubiorów i flamingów.
Na koniec dostaliśmy potwierdzenie odnowienia ślubów i pamiątkę ze ślubu Elvisa.
Wyszliśmy na ulicę i po chwili znaleźliśmy się w środku następnego kompleksu kasyn i teatrów.
Machałam sobie wesoło wiązanką, a obcy ludzie uśmiechali się i gratulowali nam.

Jest pewien urok w braniu takiego, szalonego ślubu, bez świadków, ale myślę, że jeżeli ma się rodzinę i przyjaciół, to przyjemniej jest jednak rzucić się na głęboką wodę, nie kombinować i urządzić sobie klasyczne wesele, (niech się bieda wścieknie).
Czasami sprawdzone rozwiązania, chociaż mogą wydawać się przestarzałe i nudne są najlepsze, co nie zmienia faktu, że Król jest tylko jeden !







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz