sobota, 19 października 2019

Amerykański Uniwersytet, czyli gdzie się podziały tamte prywatki ?

Poniższy tekst będzie miał wydźwięk nostalgiczno-otrzeźwiający i nie ukrywam, że będę ostro porównywać, bo naprawdę jest co.

Nasza córka zdecydowała się ambitnie studiować w Stanach. 
Oczywiście, jak już zda maturę i kilka innych wymaganych egzaminów, wypełni milion papierków, spłodzi podanie opisujące jej osobę w formie intrygującego opowiadania i dostanie stypendium.
W międzyczasie różne uczelnie zaczęły ją gorąco zapraszać na swoje otwarte dni, w celu "osobistego zapoznania się" z realiami życia studenckiego.

Jak zdawałam na studia nikt mnie jakoś nie zapraszał, wręcz przeciwnie trzeba się było nieźle napocić, żeby dostać na wymarzoną uczelnię. Nikogo nie interesował wygląd budynków i sal wykładowych, a pokój w akademiku po raz pierwszy zobaczyłam, jak do niego weszłam obładowana plecakiem i wielgachną torbą. 
Można powiedzieć, że liczył się sam fakt dostania na studia, a cała reszta to były problemy natury kosmetycznej.

I oto po raz pierwszy w życiu miałam okazję nie tylko zwiedzić amerykańską, wyższą uczelnię, poznać kilku wykładowców, ale również zobaczyć na własne oczy akademik.
Pewnego, pięknego poranka wybraliśmy się zwiedzać New York Institute of Technology, (napisałam po angielsku dla większego efektu).

Pod względem organizacyjnym wszystko było dopięte na ostatni guzik.
Córka na wejście dostała torebkę z materiałami, identyfikator na smyczy i czapeczkę, (i słusznie bo było zimno).
Budynki uniwersytetu otoczone były czymś, w rodzaju olbrzymiego parku. 
Piękne drzewa pozwalały zapomnieć, że znajdujemy się na Long Island.
I tu zaraz przeżyłam pierwszy, mały szok, zorientowałam się mianowicie, że brodzę w zgniłych orzechach laskowych i włoskich, o żołędziach nie wspominając. 
Co ciekawsze zauważyłam tylko jedną, nieśmiałą wiewiórkę, normalnie tych orzechów nie miało tam prawa być, bo albo powinni je zeżreć studenci, albo wesołe gryzonie. Widziałam jak moje wiewiórki pałaszują orzechy i żołędzie, są lepsze niż odkurzacz.

Nie zdążyłam ochłonąć po orzechowej zagadce, kiedy zaczęły się pierwsze wykłady.
Ponieważ się nam nakładały, mąż w charakterze rekina finansowego odpłynął na spotkanie w sprawie kosztów studiów, a ja z córką zostałam poznać pana, którego w kraju nazwałabym rektorem, a tutaj określił siebie jako prezesa lub prezydenta, jak to woli.
Pancio w wieku średnim o miłej powierzchowności i niewątpliwej inteligencji, tylko ubrany tak trochę niechlujnie. Rozpięta koszula, na to ciepła bluza i na wierzch marynarka i niedopasowane spodnie. Całość wyglądała nieświeżo, no ale w końcu nie przyszłyśmy na pokaz mody. Pan prezes zaczął tokować. Na początek walnął historyjkę z serii " od zera do milionera". 
Zaczął od słów, że jeden z ich absolwentów pochodzący z innego kraju niż Stany, (tak to dokładnie określił, najwyraźniej niespecjalnie wierzył w znajomość geografii u słuchaczy), pracował na kilku etatach, jednocześnie się ucząc i miał sześć godzin dziennie na posiłek, sen i naukę.
Pan zadał nam pytanie retoryczne, (na szczęście dla niego), jak myślimy co się z nim stało. Miałam wielką ochotę stwierdzić, że po roku takiego życia zmarł, ewentualnie wylądował w przytulnym pokoju bez klamek i dostępu do ostrych przedmiotów.
Okazało się, że dorobił się wielkiej firmy, (o jego obecnym stanie psychicznym nie podano żadnych informacji). 
Pan rektor najwyraźniej uważał, że obranie takiej ścieżki życiowej za świetny sposób na przeżycie młodości i zrobienie olśniewającej kariery.
To ja już naprawdę wolałabym, żeby moje dzieci zamiast własnych firm, miały szczęśliwe życie.

Następnie zaprezentował się wykładowca języka angielskiego w wersji dla umysłów ścisłych.
Młody facio rozpoczął swoją prelekcje od stwierdzenia, że aczkolwiek nie ma nic złego w zapoznawaniu się z lekturami metodą tradycyjną, (czyli czytając), to on jednak preferuje metodę bardziej nowoczesną, to znaczy grę komputerową.
Zaprezentował nam takową o nazwie Hamlet. To była trójwymiarowa gra przedstawiająca wiernie sztukę Shakespeare'a. Pan tłumaczył konieczność takich gier faktem, że nikt nie rozumie dzieł Shakespeare'a. 

Rozumiem, że czytanie angielskiego poety w oryginale może stanowić wyzwanie dla mnie, ale dla Amerykanów, raczej nie powinno, w końcu angielski dla nich to język wyssany z mlekiem matki, (pod warunkiem, że nie są Latynosami).
To tak jakby polskiej młodzieży zaproponować grę Pan Tadeusz, albo Dziady. 
Pewnie dzieciakom by się podobało, co do nauczycieli i rodziców mam pewne wątpliwości.

Pan dość szybko wyłączył grę, nie wiem czy planowo, czy zauważył szok na mojej twarzy i przedstawił czterech geniuszy, prawie absolwentów, trzy dziewczyny i chłopak.
Młodzieniec okazał się bardzo sensowny, studiował informatykę, ze szczególnym uwzględnieniem cyber bezpieczeństwa, kierunek bardzo na czasie, jeżeli mogę mieć swoje zdanie w tym względzie.
Dwie panienki nie wzbudziły żadnych emocji, ich koleżanka natomiast zabłysła jak diament.
Nawet nie wiem co studiowała, bo bardziej skupiła się na swoich osiągnięciach sportowych w drużynie fressbe.
I tu prawie się zadławiłam, bo miałam straszną ochotę zapytać jak tam jej stan uzębienia.
Cały czas widziałam ją łapiącą fressbe zębami jak pies, ta moja wyobraźnia kiedyś wpędzi mnie w kłopoty, (albo napiszę książkę).

Następnie zaczęły się spotkania dotyczące innych kierunków i ociupinkę się wyłączyłam, bo stwierdziłam, że ja już swoje odcierpiałam teraz kolej na córkę.
Biedulka wiązała wielkie nadzieje szczególnie z jednym kierunkiem. 
Pan zasypał wszystkich mnóstwem wykresów w oprawie pięknej prezentacji, tylko konkretów jakoś zabrakło. 
Na pytanie z widowni dotyczące przedmiotu radośnie oznajmił, że nie pamięta, (szkoda tylko, że go wykłada) i zasugerował zapoznanie się ze szczegółami na stronie internetowej.
Zgarnęłam moje biedne dziecko, podłamane brakiem wiedzy potencjalnego wykładowcy, odnalazłam męża i poszliśmy na przegryzkę sponsorowaną przez uczelnię.
Mężuś po wykładzie "jak opłacić studia, nie zwariować i nie zbankrutować", zaczął mnie dokształcać.
Starałam się zachować optymizm, bo jeden uniwersytet wiosny nie czyni i może uda nam się znaleźć coś interesującego, ale łatwo nie było.

Okazało się, że na ukoronowanie została nam wycieczka do akademików, (dla chętnych). 
Zgłosiliśmy się i daliśmy się wywieźć autokarem około 3-4 km. 
Określenie, że widok kompleksu budynków lekko mnie zaskoczył, byłoby niedopowiedzeniem roku, albo dwóch, ewentualnie dekady.
Trzypiętrowe budynki sprawiały mocno ponure wrażenie, a budynek główny wyglądał jak bunkier, (dosłownie). 
Z zewnątrz wszystkie ściany były betonowe, bez koloru, okna na pierwszy rzut oka wydawały się nieliczne, tu i ówdzie coś tam pękało, (na szczęście, głównie ściany).
Pocieszyłam się, że wewnątrz będzie lepiej, nie było.

Uwaga, tutaj będzie moment nostalgii, ale bardzo obiektywnej. Mieszkałam w dwóch akademikach, w różnych pokojach, łazienka i kuchnia były na korytarzach, pokoje trzy i dwuosobowe. 
Z czystym sumieniem mogę porównać postkomunistyczny standard z amerykańskim.
Zamieszkałabym w amerykańskim akademiku tylko, gdyby alternatywą było spanie pod mostem, (przynajmniej w tym konkretnym przypadku).

Dla porównania, postaram się opisać jak wyglądał amerykański akademik. 
Byłam w trzech budynkach i widziałam zarówno pokoje jak i tak zwane rozrywkowe przestrzenie wspólne.
Pokoje jedno i dwuosobowe, również bez łazienek, bardzo małe, bez wielkich szaf, regałów i ogólnie przestrzeni. 
W jednym pokoju zrobiłam krok do środka i na więcej nie było miejsca.
Łazienki, tak na oko ostatni raz były remontowane w poprzednim stuleciu, przestrzenie wspólne, stół do bilarda, piłkarzyki, na ścianie telewizor i kanapa. 
Wielkość pomieszczenia ok. 20 metrów. 
Kuchni brak, za to jak ktoś ma potrzebę to może sobie wynająć lodówkę, mikrofalówkę i grzejnik, to tyle jeżeli chodzi o ekstra udogodnienia.

Ze względów bezpieczeństwa mnóstwo rzeczy jest zabronionych. 
Dostałam dwie strony opisu czego nie wolno. Powiem krótko, prawie wszystkiego.
Nie wolno wieszać na przykład, żadnych lampek, (nawet na bateryjki). 
Ściany nad łóżkami musza być idealnie puste, nie można nawet sobie powiesić plakatu, bo jak będzie pożar to taki plakat może spaść.
No może, tylko, że te pokoje wyglądają trochę jak cele bo jedyne wolne miejsce na ścianach znajduje się właśnie nad łóżkami.
I szczerze przyznaję, że po usłyszeniu jakie pomysły mają amerykańskie nastolatki, (wkładanie nożyczek do kontaktu), rozumiem te zalecenia.

Oprócz tego zero alkoholu, papierosów, elektronicznych papierosów i oczywiście narkotyków. Dodatkowo ci nieszczęśnicy nie mogą napić się poza akademikiem, bo wtedy też mają problemy. Czyli zero szans na szalone imprezki studenckie. Właściwie nie poruszono tylko tematu seksu, chociaż biorąc pod uwagę bardzo ograniczoną przestrzeń osobistą, nie sądzę, żeby było się o co przesadnie matrwić.

W moim akademiku, na dole był sklepik, wypożyczalnia kaset video, dwie sale, jedna z bilardem, a w drugiej regularnie odbywały się dyskoteki i zawsze, gdzieś ktoś robił imprezkę.
Nad moim łóżkiem wisiała półka z książkami i plakaty. W kuchni non stop ktoś coś przypalał, ale jakoś nigdy nie było potrzeby wzywać straży pożarnej.

Średni koszt roczny nauki na tej uczelni wynosi około 50 tysięcy dolarów, z czego 10 tysięcy kosztuje akademik z wyżywieniem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz