niedziela, 30 grudnia 2018

Nowy Orlean, czyli bourbon, aligatory i jazz

Po przeżyciu naszych, drugich Świąt Bożego Narodzenia w Stanach, poczuliśmy zew przygody. Najwyraźniej bigos, schab i karp wywołują, takie efekty uboczne, (oprócz przeżarcia).

Już od jakiegoś czasu kusił mnie Nowy Orlean. Małżonek podchwycił pomysł i prysnęliśmy spontanicznie na trzy dni zobaczyć na własne oczy bagna ze sławnymi aligatorami, posłuchać jazzu i napić się bourbona, (kolejność dowolna, ilośc aligatorów i bourbona też).


Wyruszyliśmy, nawet nie bladym świtem, tylko w środku nocy, dzięki temu wylądowaliśmy w Nowym Orleanie rano. 
Sam lot miał tylko jedną, pozytywną cechę, mianowicie trwał w miarę krótko, (trzy godziny), cała reszta jak zwykle, gorący nawiew, tłum pasażerów i tylko jakieś podróbki orzeszków do chrupania.


Luizjana, powitała nas wymiętych i zaspanych, wilgotnym, ciepłym powietrzem. 
Jako, że ostatnio tak jakoś marzłam z miejsca odzyskałam siły witalne. 
Coś jak przebudzenie po hibernacji, można powiedzieć.


Dotarliśmy do hotelu, położonego parę przecznic od sławnej Dzielnicy Francuskiej, zostawiliśmy bagaże i wyruszyliśmy na podbój miasta.
Tu małe słówko o hotelu. Bardzo przyjemne miejsce, przemiła obsługa, (mocno wyluzowana), tylko robili akurat mały remoncik w lobby, w efekcie wchodziło się trochę jak na płac budowy, ale to było tylko wrażenie przejściowe, (dosłownie).



Pierwszą rzeczą jaka rzuciła mi się w nos, (tak nietypowo), były zapachy i wilgotne powietrze. Moja wysuszona skóra i włosy, aż zamruczały z radości, z pojawienia się możliwości niespodziewanego nawilżenia.
Lubię wodę w każdej postaci i deszcz też się do tej kategorii zalicza. 
Nie miałam problemów z pogodą w Szkocji i jak się okazało w Luizjanie rownież.



Skończę temat pogody. Przed wylotem sprawdziliśmy, że w Nowym Orleanie przez cały okres naszego, krótkiego pobytu będzie padać, a temperatura wynosić około 20 stopni.
Okazało się, że mieliśmy kupę szczęścia. Po pierwsze, normalnie nigdy tak w grudniu ciepło nie jest, po drugie padało tak jakoś wybiórczo i zmokliśmy tylko raz. 
A w charakterze wystrzałowego bonusa, podczas wyprawy na bagna, nie tylko nie padało, ale świeciło słońce.



Jak zwykle miałam swoje wizje. Chciałam zobaczyć Dzielnicę Francuską, posłuchać jazzu i poczuć klimat, zobaczyć cmentarz, bagna i popłynąć rzeką Missisipi.
Kategorycznie odmówiłam zwiedzania centrum, czyli wieżowców.
W związku z czym wszystko wyszło nam spontanicznie i trochę od tylu, ale było warto.



Zaczęliśmy od Dzielnicy Francuskiej i tak jak miałam nadzieję zrobiła wrażenie. 
Ma klimat i to nieuchwytne coś, którego tak ciągle mi w Stanach brakuje. 
Przede wszystkim nie ma wieżowców, tylko malownicze, stare, 2-3 piętrowe domy z balkonami, na których kwitnie ożywione życie towarzyskie.


Ze względu na strukturę terenu, prawie cała architektura Nowego Orleanu, jest raczej niska. Oczywiście są nieśmiertelne, amerykańskie drapacze chmur, ale niespecjalnie wysokie i na szczęście stosunkowo nieliczne. Ma to swój sens, bo w niektórych miejscach po prostu zapadłyby się pod ziemię w dosłownym tego słowa znaczeniu.


Tak więc, bez żadnego, konkretnego planu biegaliśmy po ulicach i robiliśmy setki zdjęć.
Mąż honorując życzenia żony, zdecydował się załatwić od razu na początku cmentarz i zaprowadził mnie do najstarszego, ciągle aktywnego miejsca spoczynku nowo orleańczyków. 


Tu małe słowo wyjaśnienia, jak powstały te charakterystyczne dla Nowego Orleanu cmentarze. Pomijając wszystkie koszmarne szczegóły, nie było innego wyjścia, ze względu na wodę, która w tych rejonach jest totalnie nieprzewidywalna i lubi zalewać. 

Na cmentarzu okazało się, że nie możemy wejść bez przewodnika. Na szczęście pani już czekała, zebrała swoją grupkę jak kurczaki i powiodła nas z godnością. 
Trochę tej godności było za dużo, a pani trochę za nudna, ale ogólnie budziła sympatię. Dowiedzieliśmy się mnóstwo szczegółów, które niekoniecznie były mi niezbędne do życia, ale niewątpliwie ubarwiły pobyt. 
Na przykład miałam okazje zobaczyć grobowiec Królowej Voodoo Marie Laveau.
Co ciekawe, była ona fryzjerką i do tej pory obok jej grobowca kobiety prosząc o opiekę, zostawiają gumki do włosów, szminki itd.


Przez cały czas trwania zwiedzania, (i tutaj właśnie zlał nas deszcz, raz, ale za to solidnie), nie wolno było oddalać się od pani przewodniczki, ani siadać i kłaść się na grobowcach.
Tutaj mnie lekko zatchnęło, ciekawa jestem, kto normalny miałby ochotę sobie poleżeć w takim miejscu. 



Przemoczona, poczułam się usatysfakcjonowana i kontynuowaliśmy podziwianie okolic, schnąc w międzyczasie.
Przed bramą cmentarza natknęliśmy się na rozśpiewaną mini procesję. Nie za bardzo wiedziałam o co chodzi, aż do momentu refrenu, to byli wyznawcy Hari Kryszna. 

Nowy Orlean przyciąga rożne indywidualności, artystów, (utalentowanych lub nie), oszustów, ludzi, którzy zgubili drogę w życiu i w oparach bourbona chcą doczekać końca egzystencji w przyjemnym towarzystwie, bezdomnych.
Ci ludzie dodają miastu kolorów i to częściowo dzięki nim, panuje tam taka atmosfera, jakby nieuchronne nadejście jutra nie miało żadnego znaczenia. 
Wszyscy sprawiają wrażenie, jakby żyli tylko chwilą obecną i wygląda na to, że dzięki takiemu podejściu są szczęśliwi.


Po złapaniu oddechu, kontynuowaliśmy spacerek, aż trafiliśmy na biuro turystyczne i z marszu wykupiliśmy trzy atrakcje: wycieczkę na bagna, (aligatory w cenie), pływającą po Missisipi, kolację na statku z muzyką jazzową na żywo i zwiedzanie całego miasta autokarem wraz z przewodnikiem.
Na to ostatnie zwłaszcza napalił się mój mąż, żądny wiedzy, wzbogaconej przekazem na żywo.


Takich wrażeń "na żywo", jak się miało okazać mu nie zabrakło. Wręcz przeciwnie zalały nas falą, (odgłosów na szczęście). Muzyka w Nowym Orleanie, jest wszędzie. W każdej knajpce, barze, ulicy grają albo zespoły, albo totalni nowicjusze, czasami nawet dzieci. Parokrotnie widziałam grupki czarnych chłopców, (niepełnoletnich), walących w plastikowe kubły i pudła. Nie wiem jak talentu, ale zapału nie można im było odmówić.

Tutaj będzie mała dygresja, dotycząca spraw rasowych. Jak każdy wie Luizjana ma bogatą przeszłość, jeżeli chodzi o niewolnictwo. Wielkie plantacje, targi i krwawo tłumione bunty niewolników. Patrząc z punktu widzenia historycznego oczekiwałam podświadomie, że Afroamerykanie będą zachowywać się podobnie jak na wschodnim wybrzeżu. 
Nic bardziej mylnego, przypominali mi bardziej mieszkańców Barbadosu. 
Byli zdecydowanie spokojniejsi, bardziej wyluzowani i pewni siebie, wręcz miałam wrażenie, że jestem po za granicą USA.
Okazało się, że odczucie mnie nie myliło, bo nasz autokarowy przewodnik, (o tym trochę pózniej), oprócz miliona innych informacji, powiedział nam, że Nowy Orlean zachowuje się raczej jak miasto karaibskie, które płaci podatki niewłaściwemu rządowi.


Ogłuszeni z lekka dźwiękami, zrobiliśmy przerwę na obiad. I tutaj rozprawię się kompleksowo z jedzeniem.
Kuchnia kreolska jest obiektywnie dobra, oryginalna, ale pikantna. Nie tak bardzo jak na przykład meksykańska czy hinduska, ale daje popalić. Potrawy opierają się na ryżu, fasoli, kurczaku, owocach morza, (królują krewetki i ostrygi) i dla chętnych mięsie aligatora.
Od razu informuję, żadnych gadów nie jadłam. Jakoś nie czułam palącej potrzeby.


Wszędzie w sklepach, na ulicach, patrzą na człowieka aligatory sztuczne, prawdziwe, pluszowe, śmieszne, straszne i ja mam je jeść. Tak jakoś nie bardzo honorowo. Aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że to czysta hipokryzja, bo przecież kurczaki na przykład wsuwałam i jakoś rozterek moralnych nie miałam.


A jak już jestem w temacie moralności, to poruszę temat koralików. 
Otóż wszędzie w Nowym Orleanie wiszą całe naręcza plastikowych koralików. 
Jakość porównywalna do tych, jakie wiele lat temu były w zestawach strojów krakowianek dla dziewczynek.



W okresie trwania Mardi Gras, kiedy szaleństwo i ogólne rozpasanie osiągają szczyt, owe koraliki wyzwolone panie dostają jak pokażą biust, (goły oczywiście). 
Panowie też chodzą obwieszeni ozdobami, ale aż strach pomyśleć co muszą pokazać. 
Po za sezonem koraliki dostaje się "na sucho", bez rozbierania, co ma sens bo szkoda zdrowia.


Drugim dość ciekawym faktem jest prawo do picia alkoholu na ulicy. 
I powiem szczerze wszyscy z godną podziwu konsekwencją je przestrzegają.
W efekcie po ulicach przewalają się tłumy turystów obwieszone koralikami i dodatkowo w nastrojach wskazujących na spożycie.
Co ciekawe, nie zauważyłam żadnych przejawów agresji.
I tutaj wybiegnę trochę naprzód podobno nawet aligatory nie mają ochoty atakować, (w odróżnieniu od krokodyli, widocznie krokodyle nie popijają bourbona).


Pierwszy dzień w Nowym Orleanie, po zaliczeniu kanapki rosyjskiej, (sterta mięsa i wielki kiszony ogórek do kompletu) zakończyliśmy spacerem wzdłuż brzegu rzeki Missisipi. 
Natknęliśmy się tam na rzeźbę upamiętniającą przybycie na te niebezpieczne tereny imigrantów, (sponsorowaną przez społeczność włoską).



Po czym stwierdziliśmy, że czas zaszaleć i po krótkim odpoczynku wróciliśmy na Bourbon Street na romantyczną kolację na balkonie i napawanie się atmosferą.
A było czym, okazało się, ze Nowy Orlean po zmroku jest jeszcze bardziej szalony, niż w ciągu dnia. 
Muzyka była wszechobecna, głośna, zupełnie nie przypominała klasycznego jazzu. Potem okazało się, że trzeba było szukać odpowiednich klubów. 
Wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy i siedząc nawet nie lekko, ale mocno ogłuszeni obserwowaliśmy tłumy pod nami.

Zanim dotarliśmy do naszego stolika na balkonie, usiłowałam znaleźć jakiś fajny klub z muzyką, (najwyraźniej w tym rejonie uważanej za retro). 
Znalazłam obiecujące wejście i weszłam do środka ciągnąc męża. 
Małżonek stawił opór, co było o tyle dziwne, bo na ogół raczej nie stawia. 
Wyniósł mnie prawie stamtąd, bo okazało się, że wlazłam do klubu pełnego gołych tańczących dziewczyn. 
Pewnie dostarczyliśmy im trochę rozrywki, bo ruchu biedulki nie miały.

Już z naszego balkonu, obserwowaliśmy wejście do podobnego klubu. Dziewczyny były tak znudzone, że w pewnym momencie zaczęły wychodzić na ulicę, ubrane tylko w bieliznę, (bardzo, bardzo skąpą).

Trzeba uczciwie mężowie przyznać, że z wrażenia nie przestał jeść, ani przez balkon nie wypadł.

I cało to widowisko mogliśmy podziwiać w otoczeniu dekoracji świątecznych. Trochę to wyglądało surrealistycznie, ale bardzo efektownie.
Nie słysząc własnych myśli, (czasami to nie jest złe), wróciliśmy do hotelu, po drodze trafiając na jeszcze więcej świecących atrakcji.
W jednym miejscu przy pięknej, olbrzymiej, zmieniającej kolory choince prószyl śnieg, (sztuczny oczywiście). 

Na sam widok zrobiło mi się zimno, chociaż było 21 stopni, (Celsjusza oczywiście).
Jako gatunek jesteśmy beznadziejni, zawsze chcemy tego, czego w danym momencie nie możemy mieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz