piątek, 21 grudnia 2018

Gorączka przedświąteczna, czyli szaleństwa tubylców

Mogłoby się wydawać, że Ameryka jest już kompleksowo przygotowana na Święta, (biorąc pod uwagę, że zaczęli tuż po Halloween, to zdecydowanie powinni). 
Nic bardziej mylnego, cały czas wszyscy miotają się w amoku, co bardzo przyjemnie przypomina mi polską rzeczywistość. 
Jestem bowiem z tych szaleńców, którzy lubią doświadczać szału przedświątecznego w sklepach i wręcz nurzać się w przygotowaniach, a potem paść z wyczerpania na pysk i napawać się świecącą choinką i smażonym karpikiem.

Tutaj to konkretne doświadczenie, jest utrudnione, bo zakupy jednak Amerykanie robią z dużym wyprzedzeniem, więc w sklepach jest względnie spokojnie. 
Ciężko jest tylko na ostatnią chwilę upolować coś fajnego, półki robią się już bowiem mocno pustawe. Podejrzewam, że po Nowym Roku pojawią się dekoracje wielkanocne.

Amerykańskie szaleństwo przedświąteczne objawia się bardziej w codziennym zachowaniu ludzi, co też może być rozrywkowe, albo pouczające, (rozczarowujące niestety też).
Ogólnie, jak to w życiu bywa wrażenia są, albo pozytywne, albo nie.


Zaczęło się od sąsiadek, wszystkie stwierdziły, że wyjeżdżają, w związku z tym faktem jedna poprosiła o opiekę nad rybką.
Przyniosła mi do domu akwarium, (malutkie), z taką samą rybką jak nasz rybek i poleciała w świat. 
Ciekawe było pożegnanie, poinformowała mnie bowiem, żebym się przesadnie nie przejmowała, jak ryba zdechnie i, że nie muszę jej zapalać światła, (to chyba w ramach oszczędności).
Jasne, zamorduję ją i zjem na Wigilię. 

Ustawiłam akwaria koło siebie, ryby wykazują zainteresowanie i gdybym miała pewność, że się nie zjedzą to umożliwiłabym im spotkanie towarzyskie, albo może nawet związek długofalowy, (dokonałabym wymiany barterowej, butelka wina za 3 centymetrową rybkę, jestem znana z robienia super interesów). 


Niestety po pierwsze to są samce, a po drugie bojowniki to samotniki, (tak mi się zrymowało). 
I jeżeli ktoś myśli, że wszystkie ryby są takie same i w dodatku głupie, to nieprawda. 



Nasz rybolek jak mnie widzi to podpływa, a jak dostaje jedzenie, to wie dokładnie gdzie płynąć w celu konsumpcji, (jeszcze tylko nie nauczył się dziękować), ale kto wie może wyrazi uznanie co do mojej opieki i oddania w Wigilię.
Gość natomiast, nie zachowuje się specjalnie inteligentnie, gdyby się nie "potknął" o karmę to pewnie pływałby głodny.



Druga sąsiadka, wybierała się do Grecji. Wręcz żyła tym wyjazdem, nie przewidziała tylko kaprysów męża, (zmienił zdanie tyran obrzydliwy) i teraz ona zamknęła się w rozpaczy w domu. 
Mogę się tylko domyślać, ile ją bedą kosztować zdrowia te Święta i nie będą to magiczne chwile, jak mniemam. Przygarnęłabym ją, (skoro i tak mam już jednego pływającego gościa), ale oczywiście coś takiego nie wchodzi w grę. 


Nowy Jork słynie z braku empatii, pędu i ogólnej agresji, zwłaszcza na polu motoryzacyjnym. Na naszym sielankowym przedmieściu, jest raczej spokojnie. Najwyraźniej szał trąbienia dotyczy tylko samych miast.
Przynajmniej tak było do tej pory, a teraz Święta zamiast wszystkich rozczulać i uduchawiać rozdrażniają i ogłupiają, (nie wiadomo co gorsze).


Agresja, zaczęła się pojawiać wraz ze zbliżaniem się Świąt. Zajeżdżanie drogi, idiotyczne trąbienie, ochlapywanie niewinnych przechodniów brudną wodą z kałuż i moje osobiste doświadczenie, kiedy zaparkowaliśmy przed sklepem i wysiadając lekko musnęłam drzwiami sąsiedni samochód, (chociaż bardzo uważałam). 

Baba siedząca w środku, miała taki wyraz twarzy, że niech się schowają wszystkie amerykańskie gangi. 
Zrobiło mi się bardzo nieprzyjemne, a w dodatku okazało się, że to była jej wina, bo zajęła część naszego miejsca. 
Weszliśmy do sklepu, zrobiliśmy zakupy, wyszliśmy, a ona ciągle siedziała w samochodzie z lekkim obłędem w oczach. 
Prawdopodobnie nie wysiadła, żeby się na mnie wyżyć, tylko dlatego, że moja osoba towarzysząca, czyli mąż jest słusznych, odstraszających gabarytów.

Gdybym, zrobiła kropeczkę na karoserii, na bank czekałaby z policją, (pewnie, żebyśmy sobie pośpiewali razem trochę kolęd).


To tyle w temacie agresji, ogłupienie natomiast najlepiej widać u kierowców uberowców, (rymuję dziś jak nawiedzona żona). 
Ostatnio miałam kilka spraw do załatwienia. Podaję adres, facio ma komputer pokładowy, dodatkowy prywatny GPS, a on żąda ode mnie pilotowania, bo nie wie jak jechać, myślałam, że się rozpłaczę, albo go maznę z liścia, żeby otrzeźwiał.
To nie był niestety przypadek odosobniony. 



Największą głupotę, jaką usłyszałam było pytanie, czy chcemy jechać do domu, tylko taka drobnostka, że ten geniusz zabierał nas właśnie spod domu, a adres docelowy miał już podany na ekranie przed sobą.
Jak to w kawale, może chciał nas zawieźć z honorami do salonu, a my pogardziliśmy taką luksusową usługą.


W tym świątecznym szaleństwie rozbroiła mnie natomiast całkowicie starsza kobietka z Armii Zbawienia, (dla zainteresowanych, potwierdzam, instytucja cały czas aktywna). Siedziała sobie babinka przed sklepem spożywczym z dzwonkiem, śpiewała kolędy i zbierała fundusze. 


Byłam akurat w okolicy, bo zaczęłam przypominać dzikie yeti z przedmieścia, (o ile oczywiście yeti miałyby tyle odwagi, żeby asymilować się z otoczeniem i paradować w legginsach na przykład) i udałam się do fryzjera w celu przywrócenia mi bardziej cywilizowanego wyglądu, bo co do legginsów to nie ma szans.
Zimno było, jak zwykle, a ta bieda wyśpiewywała kolędy z takim zapałem, że aż serce rosło i trochę się ściskało, bo niestety bardzo szybko zaczęła na tym mrozie chrypieć. 



Uiściłam swój wkład w działalność charytatywną i odchodząc tak sobie pomyślałam, czy naprawdę nie mogliby babince pozwolić śpiewać w środku sklepu, gdzieś przy wózkach, bo biorąc pod uwagę jej stan strun głosowych, spędzenie Świąt w łożku wydawało się raczej pewne.
Tak trochę ludzkich odruchów przed Świętami, zamiast pustych sloganów.



I na koniec trochę szaleństw dekoracyjnych, (popieram oczywiście).
Nie wiem, jak wyglądają inne amerykańskie domy w środku, oprócz faktu, że wszędzie świecą choinki, za to na zewnątrz Święta już trwają od jakiegoś czasu.


Tutaj widać tendencję, podobną do ubiegłego roku. Część domów ma profesjonalnie zamontowane oświetlenia, dystyngowane i perfekcyjne, (piękne), a część, (co ciekawe tych biedniejszych), ma więcej dekoracji, kolorowych światełek i zdecydowanie większą wyobraźnię. Tutaj piękno jest bardziej chaotyczne, ale nadrabia rozmachem.

Parę kilometrów od nas znajduje się nasz, ulubiony dom świąteczny. Jest to mały parterowy domek, przypominający wielkością i wyglądem amerykańskie przyczepy mieszkalne. 
Żeby było jeszcze bardziej malowniczo, znajduje się praktycznie pod mostem, (wiaduktem), a dookoła są albo chaszcze, albo parkingi.
Otóż to domostwo ma więcej oświetlenia i naprawdę pięknych dekoracji niż Broadway. 
I tu oczywiście przesadziłam, (ale tylko trochę).

Cały domek jest obwieszony świecącymi girlandami, a przed nim znajduje się kilkadziesiąt różnych świecących postaci, (tutaj nie przesadziłam).
Są tam bałwany, sanie, renifery, Mikołaje, Anioły i wiele innych.
Mają nawet wielkie sztuczne drzewo, które też świeci, a na nim siedzą ptaki, (też świecące, gdyby ktoś miał wątpliwości).

Po roku w Stanach mam już niezłe rozeznanie w sprawach domowo-dekoracyjnych, ale nigdzie indziej czegoś takiego nie widziałam. 
Przez cały rok trudno zauważyć ten dom, w okresie świątecznym natomiast rzuca się od razu w oczy, wygląda jak kawalerka Świętego Mikołaja. 
Świeci i rozsiewa bożonarodzeniową magię i pozytywne wibracje.

Uwielbiam przejeżdżać koło tego domku, za każdym razem utwierdza mnie w przekonaniu, że Duch Świąt Bożego Narodzenia nie zależy od wielkości domu, ale serca. 

2 komentarze:

  1. Po Bożym Narodzeniu to podejrzewam wjadą na póły Walentynki :P
    A możesz dodać zdjęcie tego domku?

    OdpowiedzUsuń
  2. Racja. Najpierw zrobi sie czerwono.❤️❤️❤️

    OdpowiedzUsuń