wtorek, 25 grudnia 2018

Gdzie jest spaghetti, czyli Wigilia na emigracji

Na emigracji bywa rożnie, raz lepiej, raz gorzej, tak jak w życiu. Oprócz zwyczajnych, ludzkich, życiowych momentów, kiedy tęskni się do ojczyzny i znajomych miejsc i ludzi, chyba najcięższym momentem do przetrwania są Święta Bożego Narodzenia.

Wigilia to święto rodzinne, aż do bólu. Ten ból pojawia się, jak tej rodziny nie ma, samotność, na co dzień ciężka, w wieczór wigilijny potrafi rozjechać duszę jak walec drogowy.
Z drugiej strony, to te momenty wnoszą tak wiele do naszego życia, a wspomnienia rodziny dzielącej się opłatkiem i śpiewającej kolędy, nawet jeżeli wielu członków tej rodziny już nie ma, pozostaje z nami przez całe życie.

Bez względu jak liczna jest rodzina, Święta są najpiękniejsze, jeżeli są dzieci. 
Ich oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, (nie przesadzajmy z tą astrologią, wiadomo, że chodzi o prezenty), radość  podczas rozpakowywania kolorowych paczek i wszystkie te, szalone emocje są jak światełka na choince. 
Bez dzieciaków, święta byłyby jak choinka bez lampek, niewatpliwie ładna, ale nie piękna.

Zrobiliśmy wszystko, żeby nasza, pierwsza Wigilia w Stanach była w miarę normalna, ale było ciężko. Wszystko było obce i nieprzyjazne.
Dzieci przyzwyczajały się do szkoły, my przyzwyczajaliśmy się do realiów życia w Ameryce dla dorosłych. 
Po roku, który łatwy nie był, aczkolwiek nudny też nie, przyszło nam zmierzyć się powtórnie ze Świętami na obczyźnie.

W tym roku zamiast zamieci śnieżnej w Święta, Ameryka potraktowała nas plusowymi temperaturami i błękitnym niebiem.

Dodatkowo, organizacyjnie nie było źle, choinka, prezenty, dekoracje, jedzenie, (no tutaj jeszcze nie osiągnęłam swojego poziomu z Polski, ale widzę światełko w tunelu), opłatek, wszystko na miejscu i na czas. 
Pozostało mieć tylko nadzieję, że emocje, (pozytywne oczywiście), pojawią się same.

Ze względu na różnicę czasu, kiedy my jeszcze byliśmy lekko nieprzytomni, w kraju, już trwały mocno zaawansowane przygotowania do wieczerzy wigilijnej. 
W południe, byliśmy już po życzeniach świątecznych z Babcią i Dziadkiem i junior nieprzytomny z przejęcia zaordynował równoległe rozpoczęcie świętowania.

Udało się go przetrzymać do drugiej po południu, ale łatwo nie było.
I chcąc nie chcąc, (bardziej chcąc), zasiedliśmy do stołu, najpierw oczywiście dzieląc się opłatkiem.

Na stół zaczęły wjeżdżać tradycyjne potrawy, kiedy mój syn rozbrajająco zapytał: 
"Gdzie jest spaghetti"? (Jego ulubione danie).
Ręce nam opadły, to tyle w temacie preferencji kulinarnych młodego pokolenia, tudzież tradycji, ale młody jest, więc jest szansa, że jeszcze się ogarnie.
Miał szczęście huncwot, że wersja wigilijna spaghetti, była dostępna.

Ledwo udało nam się łyknąć zupy grzybowej i pierogów, kiedy już "odtrąbił sygnał" do zakończenia posiłku i rozpoczęcia procesu rozpakowywania.
I tak oto w blasku słońca, które zdecydowało się pokazać i nas dodatkowo zawstydzić, rzuciliśmy się na prezenty.
To znaczy, staraliśmy się zachowywać godnie i sprawiedliwie rozpakowywać każdy po jednym, ale, że najwyraźniej wszyscy byli bardzo grzeczni, prezenty jakoś dziwnie się rozmnożyły i wkrótce cały proces dystrybucji radośnie legł w gruzach.

Podczas tych upojnych chwil, rozłożyła nas na łopatki dla odmiany córka, która porównała, wybieranie prezentów spod choinki do super wypasionego grzybobrania.
Można i tak, przynajmniej dopóki grzyby są jadalne.
W tym wypadku zatrucie pokarmowe nikomu nie groziło, najwyżej niedotlenienie, na skutek hiperwentylacji, tudzież wzruszeń.

W kominku płonął ogień, na zewnątrz litościwie wreszcie zrobiło się ciemno.
Kiedy opadły prezentowe emocje, walnęliśmy sobie karpika i dalej kontynuowaliśmy Wigilię.

Wieczorkiem, kiedy moje starsze dziecko, zapytało, to jakie mamy plany na Święta, mój mężuś z błogim uśmiechem oznajmił: "Będziemy jedli"!
Przeraził tym trochę córkę, ale dzielna jest poradzi sobie.

Świnki, rownież w tym roku nie zdecydowały się przemówić. 
Znaczy jest im dobrze, bo jakby było źle, to na bank by nas skrytykowały.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz