sobota, 24 listopada 2018

W gościnie u Wielkiego Wilka, czyli misiowo-wilkowy szał

Już parę miesięcy temu, zaczęliśmy z mężem robić ambitne plany zwiedzania Stanów. Między innymi, tak sobie mądrze wymyśliliśmy, że pozachwycamy się piękną, kolorową amerykańską jesienią nad Wodospadem Niagara. 

Założenie ambitne i realne, tylko nikt nie przewidział, że jesień się zbiesi i zamiast zachwycać zacznie mrozić, tudzież z fantazją posypywać śniegiem, trochę za wcześnie.

W momencie, jak temperatura zaczęła oscylować w okolicach 5 stopni, a wiatr regularnie kłaść pokotem nasze dmuchane dekoracje przed domem, mężuś wyraźnie stracił zapał wędrowny.
Zupełnie mu się nie dziwiłam, bo też go straciłam, ja nawet wcześniej, bo małżonek jednak ma w pracy zdecydowanie lepiej działającą klimatyzację i dlatego zaczął marznąć z lekkim opóźnieniem, bo na ogół wracał z pracy nagrzany, (w tym mniej rozrywkowym znaczeniu).

Co prawda cienkim głosikiem usiłował mnie podnieść na duchu, że nad Niagarą rozdają takie przeciwdeszczowe pelerynki, (więc wręcz się przegrzejemy), ale jak raz zostawił kurtkę w biurze i wrócił do domu "na letniaka", to zaczął błyskawicznie zmieniać front, (z arktycznego na ciepły umiarkowany).

W tym celu pogrążył się w poszukiwaniach internetowych.  
Co było o tyle ryzykowne, bo jak wiemy, czasami można się nieźle w dosłownym tego słowa znaczeniu przejechać na niekoniecznie wiarygodnych informacjach, zachwalających na przykład jakiś hotel.
Na zdjęciach "szał ciał i uprzęży", a w rzeczywistości już tylko sam szał, (rozpaczy).

Po jakimś czasie pojawił się i z błyskiem buntu w oczach zapytał: "A może byśmy sobie strzelili małe spa integracyjne, dla odmiany".
Po czym zaczął roztaczać przede mną wizje kompleksu, zawierającego park wodny, kącik spa, knajpki i mnóstwo miejsc, gdzie dzieci mogą naciągnąć rodziców, a wszystko to pod jednym dachem.

Przedstawił niezwykle plastycznie sposób spędzenia weekendu w pozycji horyzontalnej na leżaczku, lub w jacuzzi, w tropikalnej temperaturze bez potrzeby wychodzenia na zewnątrz.
Właściwie już przy słowie spa i jacuzzi byłam w pełnej gotowości bojowej do pakowania.
Okazało się co prawda, że kurort znajduje się w sporej odległości od nas, (parę godzin jazdy), ale nie tak wielkiej, żeby miało nas to powstrzymać przed przeżyciem następnej przygody.

Następnego dnia po Dziękczynieniu, wyruszyliśmy w dzikie ostępy do miejsca nazywanego "Great Wolf Lodge" w Massachusetts. 
W wolnym tłumaczeniu, domek letniskowy lub myśliwski wielkiego wilka, ewentualnie wigwam, portierni raczej nie brałam pod uwagę.
Poranek przywitał nas temperaturą minus jedenaście, (zobaczyłam nas oczami wyobraźni nad Niagarą).

Dojechaliśmy nadspodziewanie szybko, widocznie wszyscy dochodzili do sobie po indykowych szaleństwach i na drogach było stosunkowo spokojnie. 
Minęliśmy za to kilka samochodów z choinkami na dachu.

Dookoła śnieg i drzewa, skłamałbym mówiąc, że zero cywilizacji, ale na specjalne zaludnione tereny okolica rownież nie wygladała. 
Nagle wyjechaliśmy z lasu i przed nami oprócz olbrzymiego budynku pojawił się wykuty w skale, stojący przed nim wilk. 
Jak dla mnie już dla samego wilka warto było jechać. 

Weszliśmy do środka i straciliśmy resztki zdrowego rozsądku. W środku kłębiło się od ludzi z dziećmi, najwyraźniej nie tylko my wpadliśmy na taki fajny "wilkowy sposób", spędzenia długiego weekendu. 
Miałam wrażenie, źe wszędzie widzę uszy, bo nosiła je obsługa i większość gości, (w każdym wieku).

Wnętrze potwierdzało stwierdzenie, że "wyobraźnia nie ma granic". Wszędzie choinki, sztuczny śnieg, dekoracje świąteczne i mnóstwo akcentów miskowo-wilkowych.
Obrazu dopełniało logo hotelu, odcisk łapy wilka, wielki elektryczny kominek, udający prawdziwy i domek elfów czekajacych na Świętego Mikołaja. 

Kątem oka zauważyłam sklepy, knajpki i zaczęłam ociupinkę głupieć. Mózg nie chciał sie przestawić, że śnieg jest sztuczny, skoro za oknem był prawdziwy i, że w środku można faktycznie chodzić w kostiumie kąpielowym. Goście hotelowi nie pomagali, bo część latała w kostiumach, (wersja "na goło"), a część w ubraniach zimowych.

W recepcji rozbawił mnie najpierw pan witając nas gromkim okrzykiem:"Witajcie w stadzie", a potem mój syn, który po dokładnej obserwacji wesołego recepcjonisty, nie mniej gromkim głosikiem, zadał pytanie:"Dlaczego ten pan ma tylko trzy zęby ?"

Faktycznie sympatyczny facio miał spore braki w uzębieniu. Małżonek zareagował błyskawicznie uświadamiając juniora, że dlatego, że nie mył zębów jak był dzieckiem, (ile to się trzeba w tym rodzicielskim stanie nakombinować).

Dostaliśmy też informacje, że właśnie otwierają sezon świąteczny i spodziewają się wizyty Świętego Mikołaja. W tym miejscu, w ciagu kilku minut można było z łatwością zapomnieć, że cały czas mamy listopad.

Dzieci dostały futrzane uszy i obiecały nam pożyczać. Przy okazji  otrzymaliśmy też bransoletki, otwierające pokój. 
Od razu okazało się, że niepozorne plastikowe paseczki mają prawdziwą moc sprawczą, mianowicie można nimi płacić w sklepach. 
Rozsądnie, ta opcja była przewidziana tylko dla bransoletek rodzicielskich.

Dostaliśmy klucze, pokój standardowy, ale nawet tu nie obyło się bez zwierzęcych akcentów, misiowych lampek i hitu łazienkowego, mydełek w kształcie odcisku wilczej łapy oczywiście.
Były dwa, jedno udało mi się uratować na pamiątkę.
Ogłuszeni, rozpakowaliśmy się i ruszyliśmy na spotkanie z wilkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz