poniedziałek, 26 listopada 2018

Relaks i luz w stylu wilka, czyli po prostu chce się wyć

Nasz relaksacyjny weekend rodzinny rozpoczęliśmy od aktywności fizycznych, czyli basenów. 
W tym celu udaliśmy się do dwóch pomieszczeń, pełnych rur, rurek, zjeżdżalni, natrysków, basenu ze sztuczną falą i leniwą rzeką. 
Między tymi atrakcjami były dogodnie usytuowane punkty z napojami, w celu nawodnienia i mała knajpka, w celu podniesienia poziomu cukru.


Bardzo szybko wyszło na jaw szereg faktów, które zaskoczyły całe nasze stado. 
Po pierwsze ratowników było niewiele mniej niż pływających, (chwalebne, tylko trochę tłoczno) i po drugie temperatura powietrza jak na Saharze, ale wody już tak bardziej Mazury, (różnica temperatur ociupinkę chłodząca ogniste pomysły).


Po przetestowaniu sztucznej fali i kilku natrysków, zdecydowaliśmy się zjechać rurą na pontonie, wyglądającym jak precelek, (dwuosobowy). Ja z córką, mąż z synem. Trafiliśmy na dwie rury, przy jednej tłum, przy drugiej pustki i jak te jełopy nie pomyśleliśmy, że to może coś oznaczać i puściliśmy się rurą niepopularną. 


Powiem krótko, w pewnym momencie myślałam, że mnie ta rura zabije. Przeżyłam, chlupnęłyśmy z rozmachem na końcu w basenik z wodą i córka pogoniła mnie na powtórkę. 
Tym razem zainteresowałam się drugą rurą, która rownież okazała się straszna, ale do koleżanki było jej daleko, to była zdecydowanie wersja dla dzieci, ewentualnie mamuś nie uprawiających sportów ekstremalnych. 



Po tych przeżyciach syn stwierdził, że chyba go chcemy wykończyć emocjonalnie i on już ma dość rur. 
A najgorsze, że okazało się, że te dwie rury to miała być tylko rozgrzewka bo prawdziwy szał był na innych, wielkich trzech rurach olbrzymach.
Co ciekawe cała moja rodzina, zdawała się nie dostrzegać wielkich konstrukcji i wszyscy zgodnie zignorowali możliwość następnej, morderczej przejażdżki.


Lekko wymięci wskoczyliśmy do leniwej rzeki, gdzie woda była najcieplejsza i w kółkach wszyscy się wymoczyli, wystarczajaco długo, żeby dojść do siebie w sferze psychicznej. 
Tyle w temacie wyczynów sportowych.


Po kilku rundkach i ogólnym wymoczeniu, dzieci zgodnie stwierdziły, że wystarczy. 
Następnie zadały tatusiowi dość znaczące pytanie : "To gdzie jest to jacuzzi ?"
No i tu okazało się, niestety, że jacuzzi to była lekka konfabulacja, podobnie jak masaże.
Tym samym wypadło nam z grafiku dodatkowe namaczanie w bąbelkach.



Wróciliśmy do pokoju, a następnie umyci i wysuszeni ruszyliśmy na dokładną inspekcję terenu, a było co oglądać. 
W hotelowym lobby na samym środku stał wielki, dwustronny kominek i wszyscy się przy nim grzali. Nie za bardzo wiem dlaczego, bo wszędzie było upiornie ciepło.
Podłoga była wyłożona wykładziną, po której raczkowały, czołgały i ogólnie szalały dzieci. 
Po południu maluchy zaczynały pojawiać się w piżamkach, najgorsze, że rodzice często też, (a mogłam wziąć z domu swój szlafroczek).



Ogólnie jak się przysiadło przy urokliwym kominku, (oczywiście z wilkiem na froncie), to można było się napatrzyć na rożne, ciekawe rzeczy. 
Nie zliczę już malutkich dzieci na bosaka, lub rozgrzanych szaleńców, którzy myśleli, że jak jest ciepło w środku to musi być podobnie na zewnątrz i latali w krótkich spodenkach i klapkach w śniegu, (tym razem normalnym).


Hiciorem dla mnie była jedna matka, która usiłowała przewinąć niemowlę. 
Najpierw zrobiła podejście w ubikacji, (wiem bo się tam spotkałyśmy), zrezygnowała z tej opcji, najwyraźniej z przyczyn higienicznych i zaczęła szukać przytulnego kącika. 
Wybrała sobie podłogę koło drzwi wejściowych. Co parę sekund drzwi się otwierały bo wszyscy byli upiornie aktywni, a ona rozebrała maleńkie dziecko w tym przeciągu, a wystarczyło iść do windy, wrócić do pokoju, przewinąć malucha i wrócić, (czas trwania akcji maksymalnie 5 minut).

Z kolei mój mąż siedział jak oniemiały, bo przed nami zobaczył kobietę w bransoletce policyjnej na nodze. Popatrzył na mnie zszokowany w celu upewnienia i stwierdził, że to przecież niemożliwe, ale jak coś wyglada jak kaczka i kwacze jak kaczka to musi być bransoletką policyjną.

Cały obiekt, jak już wcześniej pisałam był urządzony w klimatach zwierzęcych. Najbardziej mnie rozbawiła informacja na drzwiach naszego pokoju, o godzinach ciszy nocnej, nazywanej hibernacją, (obok zdjęcie śpiącego miśka).

Goście hotelowi też ulegali atmosferze. W efekcie, jak ktoś miał urodziny, to wszyscy mu śpiewali, na końcu wyjąc jak wilki.


W tle unosiła się cały czas muzyczka świąteczna, wszystko było pięknie udekorowane, tylko się nie świeciło. 
Zaczęłam mieć podejrzenia, (oraz głęboką nadzieję), że za włączenie świateł będzie odpowiedzialny Święty Mikołaj.



W oczekiwaniu na to doniosłe wydarzenie, oblecieliśmy sklepy. 
Okazało się, że są tylko  cztery, ale za to wielkie i w zupełności spełniające wszystkie potencjalne potrzeby zarówno ducha jak i ciała.


Można była zakupić oczywiście miśki i wilki w każdym, możliwym wydaniu, ubrania, począwszy od strojów kąpielowych, poprzez piżamki na ciepłych bluzach skończywszy oraz mnóstwo innych, całkowicie niepotrzebnych, za to kuszących pamiątek.


Były też przewidziane zajęcia integracyjne dla rodzin.
Bardziej kreatywni mogli sobie zbudować pluszaki własnoręcznie, dla mamuś z córkami był przewidziany wściekłe różowy gabinecik kosmetyczny, gdzie rodzicielki wraz z potomstwem płci żeńskiej ubrane w korony, (różowe) i szlafroczki, (różowe), robiły sobie manicure i pedicure, (bałam się sprawdzić jakiego koloru).



Bardziej męskim odpowiednikiem tych, wszystkich różowości dla tatusiów, lub mamuś biegających były przewidziane rozrywki z gatunku magicznych. 
Mianowicie kupowało się różdżkę, dostawało mapę i ruszało na wyprawę po obiekcie. 



Wszędzie były pochowane specjalne ekrany z grami, skarby, niespodzianki itd. 
Czas trwania i zaliczenia całej trasy, wszystkich poziomów ponad 6 godzin biegu.
Moje chłopaki ruszyły z różdżką, zajęło im to dwa dni, (oczywiście z przerwami), mąż wracał szary i odwodniony, za to cały czas mnie przekonywał, że jest niesamowicie wyluzowany.
Po zdobyciu odznaki mój syn przeganiał tatusia dalej, tym razem pomagając innym nieszczęśnikom, pewnie podobnie zrelaksowanym.


Do kompletu, w holu stał wielki smok, (ponad dwa metry), ruszał się i świecił, a obok rezydował facecik, przebrany za rycerza, który udzielał porad, a w wolnych chwilach pasował chłopców na rycerzy-czarowników, taka mu się fucha trafiła.


W holu nie było nawet specjalnie dużo kanap i foteli, co na początku odrobinę mnie zastanowiło, a potem już wiedziałam dlaczego. 
Nikt po po prostu nie miał czasu na nich siadać.
Jak już wszyscy byli wymoczeni, wymalowani, (był punkt z makijażami dla dzieci) oraz zaprawieni w magicznych przygodach, zostawał salon gier.



Ta jaskinia hazardu świeciła, dzwoniła i kusiła na wszelkie, możliwe sposoby. 
Między innymi było sporo automatów do wyciągania zabawek chwytakami. 
Jak wszyscy wiemy jest to największy przekręt, znany na całym świecie, bo nikomu nigdy nie udaje się nic wyciągnąć, oprócz maszynie, która wyciąga pieniądze od frajerów.



Tymczasem w miśkowym świecie te maszyny były nastawione przyjaźniej i po raz pierwszy w życiu widziałam dzieci wyciągające pluszaki. 
Nasze potomstwo ruszyło do ataku i w sumie wyciągnęło 5 zabawek.
Starałam się nie przeliczać wartości żetonów na ilość pluszaków, bo przecież pojechałam się relaksować.



W takiej atmosferze upłynęły nam dwa dni. Wieczorem drugiego dnia nadjechał zapowiadany i oczekiwany przez wszystkich Święty Mikołaj. 
Osobiście średnio mi zależało, żeby posiedzieć mu na kolanach, ale cały czas czekałam na włączenie lampek.


I wreszcie doczekałam się. Najpierw rozległo się wycie, (tym razem nie wilka tylko syreny  przeciwpożarowej), a potem zaczęły nadjeżdżać wielkie samochody straży pożarnej. Stałam przed hotelem i chłonęłam widoki. Amerykańskie samochody strażaków już same z siebie świecą kolorowo, a te były jeszcze dodatkowo obwieszone lampkami, girlandami i dekoracjami świątecznymi. 

Wyjąc i świecąc wprost obłędnie podjeżdżały pod główne wejście, w ostatnim, (siódmym), siedział Święty Mikołaj. I to był ten moment, kiedy uświadomiłam sobie, że cały czas można mnie fajnie zaskoczyć, a po za tym, że jak ja się teraz znowu przyzwyczaję do faktu, że ciągle mamy listopad a nie grudzień.

Mikołaj jak gwiazda z Hollywood wkroczył do hotelu i razem z dziećmi uroczyście otworzył sezon świąteczny. 
Wszyscy musieli odliczać, a potem najpierw zapaliły się wszystkie lampki i zaczął padać śnieg, (sztuczny z sufitu).


Śnieg był w wersji wypasionej, mianowicie to nie były styropian, ale pianka, która się bardzo szybko rozpuściła, zero sprzątania, a tyle radości.
Jak to jest, że taki ciepły śnieg zrobił furorę, a za oknami leżało go mnóstwo i nic, ale w tym momencie postanowiłam porzucić pragmatyzm i cieszyć się chwilą.


Mikołaj razem z Panią Mikołajową zasiadł na tronie i rodzicie zaczęli mu sadzać dzieci na kolanach, tu już sobie odpuściłam, kolejka była jak za mięsem w czasach reglamentacji.


A żeby nie było za cicho i za spokojnie to dodatkowo wszystkie świąteczne, i nie tylko, przeboje grał na specjalnych cymbałkach czarny, łysy muzyk z uszami, (wilczymi), na głowie. 
Okazało się, że reggae świetnie się komponuje z wilkami, tylko trochę nie mogłam już usłyszeć własnych myśli.



Odurzeni wrażeniami wróciliśmy do pokoju i padliśmy na łóżka. Najpierw okazało się, że sąsiedzi nie chcą hibernować o ustalonej porze i po korytarzu latały dzieciaki wydając odgłosy, (mocno krwiożercze).
Kiedy nastąpiło apogeum wrzasków, moja córka otworzyła drzwi z ciekawości i natknęła się na prawie gołego grubaska w wieku wczesnoszkolnym, usiłującego sforsować drzwi. 
Kiedy wreszcie wszyscy trafili do własnych legowisk i przestali wyć, urwał mi się  film, (najwyraźniej z powodu nadmiaru odpoczynku i relaksu).



O 2.30 nad ranem, (spojrzałam na zegarek), zaczął wyć tym razem alarm, a straszny głos powtarzał do znudzenia, że nastąpiła sytuacja zagrożenia życia i musimy natychmiast opuścić pokój, (schodami nie windą). 
Przyznam szczerze najpierw chciałam sprawę zignorować, bo nie miałam sił wstać z łóżka, potem okazało się, że wszyscy opuszczają hotel. 
Mój mąż był już w trakcie ubierania siebie i wszystkich, którzy nawinęli mu się pod rękę. 
Opatulił nas na siłę, nasadził mi obrączkę na palec, (nie w celach romantycznych, tylko praktycznych, żebym jej nie zapomniała) i wypchnął nas z pokoju.

Schodami zeszliśmy na dół, wszędzie tłumy gości w piżamkach i kurtkach. Na szczęście pozwolili nam zostać w holu. Co ciekawe kilka osób było już kompletnie spakowanych, a trzy czy cztery rodziny, udały się natychmiast do samochodów i odjechały w siną dal. 


Wyszłam ogłupiała przed budynek i natknęłam się na wielką fontannę wody, pożaru co prawda nie zauważyłam, ale nigdy nic nie wiadomo. Tylko, że woda wypływała z hotelu, a nie na odwrót. 
Wróciłam, zaraportowałam mężowi, że jak dla mnie to walnęła im rura, ale to raczej niemożliwe, żeby to było zagrożenie życia.



Przez hotel przebiegli strażacy i jeden cywil krzyczący, że jest śpiący i ma wszystko gdzieś. Dość dokładnie informował wszystkich gdzie. 
Po mniej więcej trzydziestu minutach pozwolili nam wrócić do pokojów.



Następnego dnia doczołgaliśmy się jakoś na śniadanie, gdzie otrzymaliśmy oficjalną wiadomość, że w nocy istotnie pękła wielka rura i to właśnie było powodem alarmu.
Po posiłku nasze dzieci zgodnie orzekły, że rozerwały się już w stopniu wystarczającym i możemy wracać do domu.


Nie zamierzaliśmy polemizować z potomstwem, zapakowaliśmy samochód i wróciliśmy do świnek, rybka, wiewiórek, jeleni i całej reszty zwierzaków.


Kiedy rozpakowaliśmy wszystko i klapnęliśmy z herbatką, zaczęliśmy robić z mężem podsumowanie weekendu. 
Wyszło na plus, same rozrywki, niespodzianki, rodzinna integracja i nawet jeden wyjący alarm nocny. 
Wszystko było, tylko jakoś mi umknął ten luz i relaks, pewnie zagłuszyło go wycie wilków.

1 komentarz: