wtorek, 20 listopada 2018

Filozoficzne wynurzenia nad paśnikiem, czyli jelenie i ludzie

Zrobiłam listę swoich nałogów i ewentualnych, szalonych rozrywek, którym ulegam, wyszła przygnębiająco krótka. 
W związku z czym zaszalałam, żeby trochę ją urozmaicić, bo jak wiadomo, latka lecą.
Co prawda nie jestem przekonana, że paśnik i lizawka uatrakcyjnią jakoś specjalnie mój wizerunek, ale przynajmniej poprawią mi nastrój, (mam nadzieję).

Wygląda na to, że moje jelenie, fachowo nazywane mulakami białoogonowymi, (sprawdziłam), zamierzają odwiedzać mnie bardziej regularnie. 
Pojawiły się bowiem kilkakrotnie, (stąd właśnie te szalone zakupy). 
Ponieważ paśnik wyglada jak żłobek, moje, praktyczne, starsze dziecko stwierdziło, że jak jelenie pogardzą darmową wyżerką, wstawimy dekoracje pod choinkę. 
Taka innowacja świąteczna.

Mówiąc szczerze, chyba średnio mam na to ochotę, liczę jednak na obecność rogatych sąsiadów.
Niewątpliwie się pojawiają po podjadają jabłka, które im zostawiam, tylko rzadko je widuję. 

Jest jeszcze możliwość, że wyłożone artykuły spożywcze bezczelnie podkradają szopy, co też mi nie przeszkadza, ale byłoby miło, gdyby się pokazywały, chociaż co jakiś czas w ciągu dnia.
Przecież nie mogę siedzieć w nocy w ogrodzie z latarką, (hipotermia murowana razem z zapaleniem płuc).

I tak w oczekiwaniu na jelenie, (tudzież szopy pracze), dopadły mnie filozoficzne myśli o naturze ludzkiej i od tego momentu będzie poważnie z silną nutą nostalgii.

Towarzysko, wszyscy w Stanach szykują się na Święto Dziękczynienia, które nieustannie kojarzy mi się z naszą Wigilią, co jest o tyle dziwne, że ani serwowane jedzenie, ani wydarzenie historyczne, które dało początek tej tradycji, mi się nie podoba i w żaden sposób jakoś specjalnie nie nastraja pozytywnie.

Pisałam już o tym rok temu, więc nie będę ponownie zanudzać szczegółami. 
Podsumuję problem krótko, jedzenie jest mdłe, a cała tradycja została zapoczątkowana, kiedy wdzięczni pielgrzymi podczas kolacji wyrżnęli w ramach podziękowań Indian, którzy pomogli im przetrwać ciężką zimę w nowym kraju. 
Można stwierdzić, że dość ciekawa forma wdzięczności.

Aczkolwiek, uczciwie przyznaję, że jak nie wraca się myślami do początków tej historii to atmosfera tego święta jest wyjątkowo sympatyczna i rodzinna. 
A ponieważ indyk, generalnie jakimś specjalnym rarytasem dla mojej rodziny nie jest, więc spróbujemy podtrzymać naszą, nową, amerykańską tradycję i ugotować bigos.
A jak się zaczną przymrozki, (a zaczną się niestety wkrótce), walniemy sobie grzańca do kompletu.

Nie ukrywam, że wizja jeleni za oknem, a kominka z grzańcem w środku, wywiera na mnie silne działanie terapeutyczne, (dzieciom zaserwuję czekoladę w gorącej lub w zimnej formie bo są jeszcze niepełnoletnie).

Wracając do nostalgicznych przemysleń, od jakiegoś czasu zaczęłam się zastanawiać, czy wszyscy Polacy podobnie jak ja reagują na amerykańską rzeczywistość.
Bo może to ja jestem jakimś wyjątkiem, ewentualnie niewdzięcznym, rozwydrzonym, dziwolągiem, jak ktoś woli.
Uprzedzając fakty udało mi się sprawdzić, (nie jestem).

Jak już wspominałam, rodaków w mojej okolicy nie ma, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało mi się się spotkać grupę Polaków i trochę pogadać, krótko co prawda, ale treściwie.

I opierając się na zasadzie próby statystycznej, (bo raczej trudno by mi było przepytać wszystkich Polaków mieszkających w USA), doszłam do istotnego wniosku. 
Mianowicie, nie ma takiej opcji, żeby "statystyczny" Polak, urodzony i wykształcony w kraju, mógł się całkowicie odnaleźć w Stanach i tym miejscem oraz tubylcami, bezkrytycznie zachwycić, opluwając przy okazji własne korzenie.

Może kiedy u nas "stały czołgi na ulicach", Ameryka była prawdziwym azylem dla uchodźców, ale teraz zdecydowanie nim już nie jest, (i tu mam na myśli wszystkie nacje, nie tylko naszą).

Myślę, że w pewnym momencie można zaakceptować amerykański sposób życia, stworzyć swój własny, (odpowiednio zmodyfikowany), ale tak naprawdę ci ludzie już zawsze żyją w rozdarciu między dwoma krajami. 
Co innego dzieci, odpowiednio małe, idealnie asymilują się ze środowiskiem, (najlepiej jak się tu urodzą).

Rozmawiałam z Rodakami, w rożnym wieku i rożnej płci. 
U wszystkich dostrzegłam te same uczucia i watpliwości, tudzież frustracje, które mnie męczą, (bardzo pocieszające, chociaż niewiele wnoszące do codziennego życia). 

Część poznanych przeze mnie Polaków, oficjalnie zadeklarowała chęć powrotu do kraju w celu zestarzenia się na amerykańskiej emeryturze, (wcale im się nie dziwię), a część pozostanie w Stanach. 
Bez względu co zrobią, ich dzieci nie bedą już mowić po polsku przy kolacji, a wnuki nie będą nawet potrafiły wymówić poprawnie własnego nazwiska.

Smutne, ale prawdziwe. Podczas ostatniego roku spotkałam naprawdę sporo Amerykanów z polskimi korzeniami, (głownie posiadający słowiańskich dziadków). 
Nikt z nich nie znał języka polskiego, a część wręcz wstydziła się przyznać skąd pochodzą ich przodkowie.

Nieustannie zadziwia mnie zacięcie, z jakim ci ludzie tutaj nazywają się Amerykanami, (a w praktyce okazuje się, że dziadkowie, a często nawet rodzice są napływowi).
Całkowicie rozumiem ich potrzebę przynależności, uczucia patriotyczne itd., ale prawdą jest, że ten kraj jest tak młody, że podejrzewam, że musi upłynąć jeszcze co najmniej kilkaset lat, żeby to jakoś wszystko wyglądało bardziej wiarygodnie. 

Nie jestem przekonana tak do końca, że patriotyzmu można nauczyć się w szkole. 
To jest raczej coś przekazywane z pokolenia na pokolenie i jako zjawisko długoterminowe, potrzebuje czasu.

Na razie, (przynajmniej według mnie), amerykańskie społeczeństwo nie tworzy integralnej całości i mówiąc całkowicie subiektywnie, nie wydaje mi się, żeby im się kiedykolwiek udało.
Przeszkadza im w tym szalona mieszanka kultur, języków, religii i to co chyba jest najważniejsze brak wspólnej historii, a dodatkowo dobijają uprzedzenia rożnego rodzaju, rasizm i dyskryminacja.

To wszystko wpływa na obraz, że Stany jawią mi się jako olbrzymi kraj pełen samotnych ludzi, walczących bez specjalnych szans o "słynny amerykański sen".

Można powiedzieć, że należę do grona wybrańców, ponieważ mam możliwość na codzień zerknięcia po sąsiedzku na kawałeczek takiego "spełnionego snu". 
Problem w tym, że jedyna rzecz, jakiej nie dostrzegam w tym dostatku, super samochodach, olbrzymich domach, jachtach, prywatnych plażach itd., to szczęście i poczucie spełnienia.

W związku z tym mam wielką nadzieję, że jelenie wykażą się przyzwoitością i wrócą, bo nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tylko zwierzęta żyją tutaj naprawdę pełnią swojego, krótkiego życia. 
Ludzie, natomiast wsadzają się dobrowolnie w szklane bańki, (lub jak kto woli klatki) i odgrywają role, które sami sobie narzucili. 
Tyle tylko, że mimo otaczającego ich pozornego ideału, w odróżnieniu od zwierzaków mają ochotę na zmianę życiowego scenariusza, ale nie chcą się do tego przyznać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz