wtorek, 25 września 2018

Szkockie, smakowe atrakcje, czyli whisky i haggis

Moja wiedza o Szkocji, zanim tam pojechałam opierała się na kilku filmach i mnóstwie książek. Przeczytałam na przykład całą serię kryminałów, których akcja miała miejsce w Szkocji w fikcyjnym miasteczku Lochdubh. 
W tych książkach główny bohater, policjant-detektyw Hamish Macbeth podjadał dość często haggis. 
Znajomość tych książek bardzo mi się przydała jako temat do plotek przy śniadaniu z naszymi gospodarzami w rożnych pensjonatach.

Wracając do haggis, z opisu to danie nie sprawiało specjalnie smacznego wrażenia, (mnóstwo podrobów, oficjalnie w żołądku, nieoficjalnie w jakimś flaczku), postanowiłam sprawdzić to empirycznie, ryzykując sporo, bo własne zdrowie.


Haggis było pierwszą potrawą jaką zjadłam w Szkocji, (mąż się przyglądał), potem praktycznie w każdej knajpce zamawiałam ją w celach poznawczo-porównawczych.
Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że nigdy nie zjadłam tego specjału dwa razy smakującego i wyglądającego tak samo.
Gdybym musiała jakoś opisać ten przysmak to określiłabym go jako szkockiego kuzyna naszej kaszanki.
Pod koniec tych kulinarnych szaleństw, mówiąc szczerze, już trochę mi się przejadł, aczkolwiek opis jest zdecydowanie gorszy od smaku.


A jak już jestem przy jedzeniu to rozprawię się ze śniadaniami. Tutaj nie było specjalnego wstrząsu, bo pierwszą traumę miałam w Londynie. Mianowicie szkockie i angielskie śniadania mają przynajmniej dwie cechy wspólne są olbrzymie i ciężkostrawne. 

Ja od dzieciństwa jestem raczej typem obiadowo-kolacyjnym niż śniadaniowym, dlatego też często doprowadzałam do łez nasze gospodynie, jak prosiłam nieśmiało o grzaneczkę, albo jedno jajeczko. Mojego męża za to uwielbiały bo rąbał te śniadania za mnie i za siebie z błogim uśmiechem na ustach.


A szkockie śniadanie to jest wyzwanie: bekon, jajecznica, lub jajko w innej formie, kiełbaski, fasolka, ziemniaki smażone, pomidory smażone i rożne dodatki w zależności od fantazji gospodyni, trafiały nam się nawet placki ziemniaczane i gofry z bitą śmietaną.
Do tego oczywiście tosty, jakieś dżemiki i jogurty. 


Nie wiem jak można funkcjonować odżywiając się tak regularnie, ale może jak Szkoci zobaczyliby nasz standardowy zestaw na Boże Narodzenie to może też by wymiękli. 
W końcu bigos, schab, karkówka, boczek tudzież karpik w rożnych odmianach to też nie przelewki.



Co do innych dań szkockich to mieliśmy z tym trochę przygód. Często albo zamawialiśmy coś innego niż chcieliśmy, albo dostawaliśmy coś innego bo nas źle zrozumieli, albo my źle zrozumieliśmy ich. 
W rezultacie każdy obiad to była rozrywka z gatunku tych bardziej ekstremalnych.



Ale zdecydowanie najciekawiej było jak wypuściliśmy się na kolacje z obowiązkową degustacją  whisky. Zasadniczy problem polegał na tym, że ja whisky nie pijam, bo kojarzy mi się smakowo z lekarstwem, mąż też specjalnym fanem tego konkretnego alkoholu nie jest. 
No ale być w Szkocji i nie napić się prawdziwej szkockiej whisky, to trzeba być frajerem i totalną mamałygą.


Na degustację wybraliśmy urokliwą knajpkę z bardzo dobrym jedzeniem. Uświadomiliśmy sympatyczną kelnerkę, że chcemy popróbować rożnych rodzajów whisky, bo jesteśmy napalonymi turystami. 


Dziewczyna zapytała nas tylko, czy kiedykolwiek piliśmy whisky, po naszych marnych odpowiedziach, spojrzała na nas z czymś w rodzaju litości w spojrzeniu i obiecała się nami zająć. 
Przysłała nam chłopaka z małymi kieliszkami na tacce, w każdym była inna whisky. 
Niespecjalnie wierzyłam, że odczuję jakąś różnicę, bałam się raczej o stan mojej wątroby. Ustawili nam te kieliszki od najsłabszej, najsłodszej wersji do najmocniejszej i rozpoczęliśmy proces degustacji.


Od razu przyznam się, że nie zaliczyłam całej serii, (mąż tak, a tak się wzbraniał koleś). 
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu autentycznie czułam różnicę w smakach. 
Najwyraźniej nowo nabyta wiedza wpłynęła na nasze postrzeganie świata, bo jak wracaliśmy do naszego hotelu to było nam zdecydowanie za wesoło.  


Ciemno, krzaki, strumień, pustkowie, (knajpka była jedynym budynkiem w okolicy), spacerkiem do naszego pensjonaciku około 2 kilometrów.
W normalnych warunkach powinniśmy sobie napisać na czołach "ofiary czekają", a my chichocząc jak głupki do sera szliśmy, (niekoniecznie prosto) i zachwycaliśmy się szkocką przyrodą, (bo wiadomo, że w ciemności najlepiej widać).



W pewnym momencie solidarnie doszliśmy do wniosku, że wyruszenie w tę podróż bez dzieci to był bardzo dobry pomysł po dalibyśmy im zdecydowanie zły przykład. 
Co nie przeszkadzało nam, (mimo małych wyrzutów sumienia), w mocno rozrywkowych nastrojach kontynuować nocną przechadzkę.







2 komentarze:

  1. No i napaliłam się przez Ciebie na Szkocję, mimo, ze miałam przyjemność być tam kiedyś - 1 raz krótko...
    Może być też Walia .. wrzosowiska, wzgórza, mgły i te sprawy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Taaaak ja też. Podobno Irlandia tez jest piękna.🍀

    OdpowiedzUsuń