czwartek, 27 września 2018

Szkockie klimaty, czyli strasznie i pięknie

Oprócz otaczającego zewsząd piękna, Szkocja ma w sobie coś co może przyprawiać o dreszcze, (przynajmniej mnie).

Takim miejscem okazał się zamek Stirling, niewątpliwie piękny, stary i majestatyczny, znajdujące się nieopodal miasteczko o tej samej nazwie oraz Wieża Williama Wallace'a, (którego życie było inspiracją do zrobienia filmu "Brave Heart"). 

Obiektywnie, wspaniałe miejsca, wręcz pękające od zabytków i wspomnień, bo historia akurat tam była dla Szkotów wyjątkowo łaskawa, ponieważ obfitowała w kilka ważnych, wygranych bitew. 
I powinnam szaleć ze szczęścia, no właśnie powinnam była, ale mi to zupełnie nie wychodziło. 

Mąż przyzwyczajony, że trzeba mnie wołami wyciągać ze zwiedzanych zamków, ewentualnie stosować łapówki w postaci perspektywy odwiedzania następnych, był w lekkim szoku, kiedy to ja go poganiałam.

Za wszelką cenę chciałam opuścić to miasteczko jak najszybciej. Miałam wrażenie, że atmosfera tego miejsca wręcz mnie przygniata, wszystko wydawało mi się trochę za bardzo ponure i złowieszcze. 
Może miały na to wpływ zabytkowe cmentarze, które rozciągały się na okolicznych wzgórzach, a może chwila refleksji nad faktem, ile tysięcy ludzi przelało krew w miejscach takich jak to i jak mało brakowało, żeby Szkoci jako naród podzielili los mamutów.
To był jedyny raz kiedy w Szkocji czułam się niekomfortowo.

Dla zrównoważenia tych wrażeń, wykupiliśmy wycieczkę, w celu oglądania wielorybów. 
Firma organizująca w przeddzień grzecznie i uczciwie poinformowała nas, że niestety wielorybów nie będzie, (urwały się na wagary), bedą za to na bank foki, może delfiny i piękne orły. 
Mieliśmy do wyboru zrezygnować, albo wypłynać w dziką dal i dla odmiany pozachwycać się Szkocją od strony Oceanu.

Wybraliśmy opcję zachwytu i stawiliśmy się w porcie. Kazali nam się ubrać ciepło, a dodatkowo każdego członka wyprawy (około 20 osób), obsługa ubrała w napakowane kombinezony. 
W rezultacie ludzik Michelina, wyglądał przy nas jak subtelna chudzina.

Łódź przypominała motorówkę na sterydach, każdy siedział w czymś w rodzaju siodełka na przodzie i mógł cieszyć się wielkim błękitem do woli.

Pogoda dopisała, było pięknie, niebo bez jednej chmurki, słońce, wiaterek po prostu bajka. 
Dość szybko okazało się, dlaczego mieliśmy się ciepło ubrać i dodatkowo wyglądać jak bałwany, (w tym wypadku morskie). 
Jak łódź zaczęła pędzić przez fale, wiatr zaczął nas przewiewać na wylot i jestem przekonana, że nikt się nie spocił, (nawet z wrażenia).

Wentylowaliśmy się tak przez 4 godziny. Natknęliśmy na jednego, zagonionego delfina, mnóstwo fok, w rożnych pozach i obiecane orły.
Teraz, po roku spędzonym w Stanach przyzwyczaiłam się już trochę do widoku orłów i sokołów, ale wtedy w Szkocji to było przeżycie. 
Dzielni marynarze najpierw zatrzymali łódkę przy zatoce, gdzie wylegiwały się foki, a potem podpłynęli pod skały, na szczycie których miały gniazda te obłędne ptaki.

I zdawać by się mogło, że to nie było nic specjalnego, dużo, dużo wody, trochę fok i ptaków. Tymczasem doszłam do wniosku, że należałoby wykorzystywać takie wycieczki w rożnych terapiach. 

Jak turyści wsiadali na wielką motorówę,  byli we względnie normalnych nastrojach, (część rozczarowana brakiem waleni), za to jak wysiadaliśmy to wszyscy wyglądali na naprawdę zrelaksowanych i dodatkowo każdy sie uśmiechał, (niekoniecznie mądrze). 

Zawsze byłam zdania, że morza i oceany wyciągają z człowieka rożne świństwa, można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że oczyszczają duszę. 
A jeżeli ktoś nie wierzy, że takową posiada, to po prostu fajnie jest sobie popływać i oderwać się od rzeczywistości.

A jak już weszłam w tematy duchowe to pociągnę je trochę dalej i opowiem o moim bliskim spotkaniu z kościołem szkockim.

Jak na pewno wszyscy zauważyli nie poruszam tematów politycznych i religijnych. 
Jest to jak najbardziej przemyślana decyzja, zostawiam te tematy fachowcom, tudzież pasjonatom.
Zrobię jednak malutki wyjątek, bo jest to bardzo miła historia, (przynajmniej dla mnie) i mam nadzieję, że tak ją wszyscy odbiorą.

W pewną niedzielę, relaksowaliśmy się spacerkiem po jednym z bardzo urokliwych miasteczek portowych. 
Już wcześniej zachwycałam się rożnymi kościołami, ze względu na ich wygląd, teraz postanowiłam zobaczyć jak wyglądają od środka. 

W momencie jak zaczęły bić dzwony, złapałam małżonka i weszliśmy do najbliższego kościoła. Ustaliliśmy, że po 10 minutach cichutko wyjdziemy, bogaci o nowe, życiowe doświadczenie. 

Po godzinie mąż szepnął konspiracyjnie, że powinniśmy się zbierać, bo jesteśmy o krok od grupowego zaadoptowania nas przez miejscową wspólnotę.

Nabożeństwo zaczęło się oryginalnie, mianowicie prowadziła je kobieta w szatach liturgicznych.
Wiele modlitw było identycznych jak w kościele katolickim, ale w szkockim była zdecydowanie bardziej rozbudowana część muzyczna. 

Rożne psalmy i pieśni, brzmiały właściwie przez cały czas z małymi przerwami na modlitwy i kazanie. Kazanie było o miłości. 

Kościół nie był zatłoczony, wręcz przeciwnie świecił pustkami, w związku z czym bardzo szybko parę sympatycznych staruszek obdarowało nas śpiewnikami. 
Po nabożeństwie była przewidziana kawa, ciasto i trochę duchowych rozmów. Wymknęliśmy się przed końcem. 

Nie wchodząc w żadne szczegóły merytoryczne i nie roztrząsając problemów wiary czy też jej braku, było to jedno z większych przeżyć duchowych w całym, moim życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz