sobota, 22 września 2018

Szkocja, czyli "niespodziankowe" zamki


Dość szybko stało się jasne, że jestem fanatyczką zamkową. 

Te lata zaczytywania się w historiach o księżniczkach i rycerzach, tudzież smokach dały o sobie znać, specjaliści określają taki stan "nieuleczalnym romantyzmem".


Po kilku zamkach mąż też złapał bakcyla i wziął sobie za punkt honoru, żeby mnie uszczęśliwiać i zaskakiwać, (mój bohater).


Zwiedziliśmy kilka znanych zamków: królewski Balmoral, Eilean Donan, gdzie kręcą większość filmów, ze względu na majestatyczny most i ogólnie pięknie utrzymane wnętrza i zielony zamek Inveraray, gdzie kręcili szkocki odcinek serialu Downton Abbey.


Opiszę wrażenia tych trzech grupowo. Piękne, ale kłębi się tam zawsze mnóstwo turystów, dodatkowo część pokoi, jak dla mnie, jest trochę na siłę urządzona w starym stylu. 

Jest bogato i miło, są herbaciarnie, gdzie można sobie walnąć ciasteczko i popić herbatką, ale szkockie duchy raczej się już stamtąd wyniosły. 
Te zamki bardziej tajemniczo i pięknie wyglądają z zewnątrz. Na ogół otoczone są wielkimi, zadbanymi ogrodami, a czasem plączą się w pobliżu rożne zwierzęta, konie, owce itp. 

Ale nic nie przygotowało mnie na pierwsze zetknięcie z bezimiennym zamkiem, który sama znalazłam przypadkiem. 

Byliśmy w górach, zero ludzi, tylko widoki i my. I nagle na wzgórzu zobaczyłam ruiny. 

Od tego momentu regularnie się hiperwentylowałam z wrażenia. Widok tego bezimiennego zamku, a raczej, mówiąc uczciwie, niewielkiej ruiny z kawałkiem wieży zwalił mnie z nóg. 

Zostawiłam męża i wydrapałam się na wieżę. Myślę, że w tym właśnie momencie mąż zdał sobie sprawę w co się wpakował i, że łatwo nie będzie.

Chcąc mi zaimponować wywiózł mnie w dzikie lasy, taka mu się fajna żona trafiła, że woli chaszcze od rozrywek cywilizacji.

Zero drogowskazów, tabliczek, kompletna pustka, po prostu zarośnięte pobocze nawet bez minimalnych aspiracji do bycia parkingiem.

Radośnie mnie poinformował, że ruszamy "na przygodę". 

Zaczęliśmy się przedzierać przez krzaki. Dookoła tylko drzewa, po pewnym czasie okazało się, że grunt robi się coraz bardziej podmokły. Jak zaczęłam iść w błocie po kostki to ociupinkę zaczęłam się martwić, że może mu jednak te szkockie dudy zaszkodziły.

Wyszliśmy z lasu na puste pole i tutaj zaczęłam się zapadać głębiej, nogi już miałam całkiem mokre, kiedy mój mężuś stanął niezwykle dumny z siebie i powiedział tylko: "Patrz". 

Spojrzałam przed siebie, bo jak do tej pory bardziej koncentrowałam się na podłożu, żeby się gdzieś nie podtopić przez przypadek. Za polem oprócz błota zobaczyłam ogromne jezioro, a przed nim stał zamek Kilchurn, wielki, piękny i okropnie stary. 

Mój mąż miał minę jakby podarował mi kawałek świata i faktycznie tak było. 

Następnie na barana, brodząc w błocie doniósł mnie do tego cudu i puścił luzem, dalej latałam i wspinałam się już sama. 
Po jakimś czasie pojawiła się następna ubłocona para, ale wystarczająco długo miałam zamek tylko dla siebie.

Wcześniej objechaliśmy jezioro, przy którym stało to cudo, (jezioro było bardzo duże) i nic nie widzieliśmy. 

Potem, w drodze powrotnej jak za sprawą magii, co prawda daleko, ruiny pojawiły się, odbijając w wodzie jeziora.
Mało tego, wcześniej robiłam zdjęcia plenerowe i nic. Wieczorem przejrzałam je jeszcze raz, na dwóch zdjęciach, trochę z boku, w oddali stał mój zamek. 

Ani ja, ani mój mąż nie zauważyliśmy go wcześniej. I jak to można logicznie wytłumaczyć ? Można, na rożne przyziemne sposoby, ale ja nie będę nawet próbować, zadecydowałam, że to była szkocka magia, (ostrzegałam, że będzie emocjonalnie).

Od tego czasu mąż regularnie wynajdował mi zamki, a ja rozwydrzyłam się i podczas zwiedzania jednego z tych wypasionych, stwierdziłam, że w okolicy powinien być zamek Klanu Buchananów, bo oni się przyjaźnili z klanem Maitlandów.

Mam kilka ulubionych klanów, to był czysty szał odnaleźć ich ślady. Oczywiście w sklepach można było kupić dokładną rozpiskę wszystkich klanów, wraz z kolorami kiltów. Ja sama dysponowałam raczej ograniczoną wiedzą, ale za to nieograniczoną wiarą w szkocką magię.

Zamek Maitlandów znaleźliśmy bez problemu, był jednym z tych, gdzie połowa jest do dyspozycji turystów, a w drugiej mieszka rodzina. Miałam nawet możliwość zobaczenia obecnego earla, (energiczny pan w średnim wieku, typ biznesmena niestety). 

Piękny obiekt, wręcz luksusowy, tylko tak trochę jak dla mnie za nowoczesny.

Oczywiście zwiedziłam go, nie odmówiłabym sobie nigdy takiej przyjemności. 
Znalazłam w gablotach rożne dokumenty i fotografie, świadczące o tym, że obecnie ten klan żyje w wielkiej przyjaźni z rodziną królewską. Jednym słowem arystokratyczna śmietanka.

Prawie wszystkie te zamieszkane zamki, oprócz zaplecza gospodarczo-rozrywkowego, czyli herbaciarni i sklepiku z pamiątkami, mają zawsze profesjonalnych przewodników, ewentualnie starsze panie, które po prostu są, znają na wyrywki historię i odpowiadają na pytania upierdliwych turystów, (czyli coś w sam raz dla mnie).

Po wyrażeniu w pełni zasłużonych zachwytów, rozpoczęłam tortury. Pani zamkowa opiekunka potraktowała mnie najpierw ociupinkę protekcjonalnie, ale bardzo uprzejmie.

Dość szybko wszelkie uprzedzenia z niej wyparowały i rozpoczęłyśmy gorącą dyskusję ignorując wszystkich dookoła. 

Wymordowałam panią na wszystkie możliwe sposoby, żądając namiarów na inny zamek Maitlandów, twierdząc, że ten mi się nie zgadza z wyobrażeniami, bo jest zdecydowanie za nowy, chciałam ruin i duchów, (najlepiej w malowniczej okolicy).

Pani najpierw dzielnie odpierała moje ataki, a potem się przyznała, że istotnie przed tym zamkiem była inna siedziba i zapewne ciagle jest, (gdzieś daleko daleko w formie resztek ruin, niekoniecznie malowniczych). 

Klan Maitlandów posiada bowiem sporo ziemi, między innymi cały czas mają stare ziemie rodowe, ale niestety nie dla turystów.

Przez cały czas mężuś karnie pił herbatkę, starając się unikać spojrzeń innych turystów, którzy bezczelnie podsłuchiwali. 

Uzyskawszy pożądane informacje, grzecznie podziękowałam, pani pożegnała się ze mną wylewnie, (prawdopodobne z ulgi, że już odchodzę).

Aczkolwiek żegnała się ze mną bez początkowej wyższości, walnęła mi nawet komplement, że nie przypomina sobie w swojej karierze przewodniczki takiej turystki jak ja, (zamierzam twardo zapamiętać całe zdarzenie jako formę uznania dotyczącego mojej wiedzy historycznej i zapału).

Małżonek, prawdopodobnie ze strachu, że w następnym zamku będę kontynuować przesłuchiwania, rozpoczął poszukiwania śladów Buchananów, wreszcie stwierdził, że nie ma żadnej informacji oprócz jednej, która prawdopodobnie jest jedną, wielką ściemą. 

Okazało się, że coś znajduje się w obrębie pola golfowego jakiegoś klubu.
Wszystko brzmiało niesamowicie enigmatycznie i raczej pesymistycznie. 

Pojechaliśmy spenetrować ekskluzywny klub. Wjazd odstraszał takich golfowych dyletantów jak my, dalej straszyły jeszcze bardziej eleganckie domy z zadbanymi ogródkami, pełnymi kolorowych kwiatków.

Mąż zaczął się denerwować, a ja zaczęłam tracić nadzieję. 

Wreszcie dojechaliśmy do końca drogi, przed nami było parę domków i kółko, w celu tak zwanej nawrotki. 
Małżonek stwierdził: "To koniec", a ja wzdychając ciężko zasugerowałam dojazd do końca i powrót. Dojechaliśmy do końca drogi. 

Do tej pory wszystkie określanie takie jak, "wyrósł, pokazał się, nagle wyłonił", wydawały mi się mocno przesadzone. 

Ale tak było, w jednej sekundzie nie było nic, a w następnej stał przed nami zamek. 
Stary olbrzym, opleciony roślinnością, która podtrzymywała go w pionie. 

To było jak czysta magia. Dookoła zamku posadzili jakieś straszne rośliny, zdaje się, że jakąś odmianę bambusów i innych chwastów, żeby się do niego nie zbliżać, ze względów bezpieczeństwa. 

W tamtej chwili chrzaniłam niebezpieczeństwo i wszystkie bambusy świata, odnalazłam zapomniany zamek Buchananów !

Oczywiście wlazłam natychmiast w bambusy i dodatkową porcję błota. 

Mąż stał na podjeździe i nawoływał mnie z rozpaczą jak wilk samotnik. 
Bał się biedak, że zaraz mnie zaaresztują w tych bambusach.

Pocieszałam go, że albo mnie wtedy wykupi, albo będzie miał resztę spokojnych wakacji tylko dla siebie, musiałam przyjrzeć się bliżej tym murom. 

Bambusy się nie poddawały, a ja zdałam sobie sprawę, że bez maczety nic z tego nie będzie. Dotarłam wystarczajaco blisko by zrobić fajne zdjęcia i poczuć chwilę czystej błogości.

Nie wiem co okoliczni mieszkańcy myśleli jak mnie widzieli i czy w ogóle ktoś mnie widział. Niewątpliwie widok był conajmniej niepokojący, obca baba, stojąca z uszczęśliwioną miną w środku szkockiej wersji dżungli z budynkiem praktycznie rozpadającym się na oczach nad głową.

Jak wróciłam do zestresowanego mężusia wyglądałam jakbym brała czynny udział w wojnie klanów.

Wieczorem sprawdziłam zdjęcia tego obłędnego zamku w internecie z lotu ptaka. Okazało się, że widziałam tylko narożnik, reszta, coś nie do opisania, znajdowała się na terenie prywatnym, ogrodzona, bez możliwości wejścia.

Bardzo malowniczo wygląda rownież zamek Stalker, znajdujący się na małej wysepce, gdzie aktualnie mieszkają ludzie, dostać się tam można tylko łódką i nie jest niestety do zwiedzania. 

Ten akurat widziałam parę razy, o rożnych porach dnia i zawsze pięknie wyglądał. 
Tutaj ku wielkiej uldze małżonka, nie rzuciłam się wpław, żeby zachwycić się zamkiem z bliska.

W czasie tych zapasów w błocie mieszkaliśmy w nowoczesnej willi, która oprócz standardowych luksusów oferowała rownież elektryczny kominek. 

Dzięki temu wypraliśmy buty, przez noc wyschły i mogliśmy dalej szaleć.

Tu mała dygresja pogodowa. Podczas naszego pierwszego pobytu mieliśmy kupę szczęścia, było ciepło, padało tylko trochę i tak naprawdę trafiliśmy tylko na jeden zimny dzień z ulewnym deszczem. Za drugim razem było chłodniej, ale też nie narzekaliśmy. 

Najgorszą pogodę mieliśmy podczas wyprawy na Orkady, ale o tym będzie pózniej.

W Szkocji pogoda jest fajna, (słowo honoru jestem normalna), tylko lubi się zmieniać, (dość często). 

Z typowo kobiecym, praktycyzmem podeszłam do sprawy i woziliśmy na tylnym siedzeniu kilka kurtek, ciepłych, średnio ciepłych i przeciwdeszczowych i buty na zmianę.
Czasami zmienialiśmy wierzchnie odzienie kilkanaście razy dziennie.
Mnie osobiście to zupełnie nie przeszkadzało, ale często słyszałam narzekających turystów. 
Właściwie w Szkocji nic mi nie przeszkadzało oprócz nadmiaru ludzi.

Uczciwie przyznam, że zwiedziłam Edynburg tylko dlatego, że dla odmiany mąż miał na to ochotę. Biorąc pod uwagę jak nosił mnie przez dzikie knieje i błota, nie mogłam być świnią, (chociaż w tym błocie niewiele mi brakowało).

Byłam, widziałam i z ulgą wróciłam w góry. 

Najwyraźniej wyszła ze mnie dzika góralka, (chociaż tylko świętokrzyska).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz