niedziela, 7 maja 2023

Wszędzie dobrze, czyli kupujemy dom

 

Pandemia, w lżejszej formie na szczęście, trwała dalej, Gucci zaczęła się pomału odnajdywać w nowej rzeczywistości, Mąż się w niej zakochał, ja się w niej zakochałam i wszyscy wszystkich kochali kiedy mój Mężuś oznajmił: 
„Kochanie musimy kupić dom”.
Mogłam planować różne, szalone rzeczy, ale zakup domu w Stanach zdecydowanie nie był jedną z nich.

Mąż podszedł do spawy racjonalnie, kończyła nam się umowa najmu domu, planowaliśmy zostać dłużej, dalsze wynajmowanie to byłoby wyrzucanie pieniędzy w amerykańskie błoto. Ogłuszył mnie argumentami i zaczął szukać. Zaczęliśmy od decyzji, że zmieniamy stan, aczkolwiek ze względu na pracę Męża nie na Texas na przykład, tylko coś w bliskim sąsiedztwie Nowego Jorku. Connecticut z całą, tą snobistyczną otoczką lekko już nas wymęczyło, mimo pięknych widoków to zdecydowanie nie były nasze klimaty.

Zaczęliśmy jeździć po okolicy, zataczając coraz większe koła, wybierając najbardziej bezpieczne miejsca. Okazało się, że Amerykanie stworzyli bardzo pomocną mapkę, gdzie kolorami w oparciu o ilość popełnianych przestępstw, są zaznaczane bardzo bezpieczne, średnio bezpieczne itd. miejsca.

Spektrum kolorów zaczyna się od różnych odcieni zielonego, żółtego, pomarańczowego, skończywszy na czerwonym. Dla porównania nasze sielskie przedmieście było żółte, a Bronx czerwony. W związku z tym zaczęliśmy szukać tzw. terenów zielonych, (w każdym tego słowa znaczeniu). Po spędzeniu wielu godzin w samochodzie, wytypowaliśmy kilka miejsc, w których potencjalnie moglibyśmy żyć, następnie zarejestrowaliśmy się na stronie pośredniczącej w sprzedaży nieruchomości i zaczęliśmy polowanie na mieszkanie.

Sprawdziliśmy na co nas stać i niespodzianka okazało się, że na nic. Mężuś rozpoczął rozmowy z bankami. I tak oto w wieku, kiedy raczej kończy się spłacanie kredytów mieszkaniowych walnęliśmy sobie taki kredyt, w dolarach, na 30 lat, tak żeby nam się nie nudziło na starość.

Branie kredytu w USA różni się tym od brania takowego w Polsce, że w Stanach nikogo nie obchodzi twój wiek tylko płynność finansowa. Branie pożyczek jest tutaj proste jak konstrukcja cepa, bierzesz kredyt, którego zabezpieczeniem jest nieruchomość, spłacasz, wszyscy są mili, nie spłacasz zabierają ci wszystko, a ty zaprzyjaźniasz się ze wszystkimi bezdomnymi w mieście.

Po ogarnięciu kredytu, zaczęliśmy już na poważnie szukać domu. Stwierdzenie, że proces kupowania domu w Stanach jest ciekawy byłoby niedopowiedzeniem stulecia.
Myślę, że w sumie obejrzeliśmy ponad 30 domów. Zaczęliśmy od nieruchomosci wystawionych na sprzedaż podczas tzw. „open house”, czyli w czasie kiedy domy były otwarte dla chętnych. Niewątpliwą zaletą był fakt, że nie trzeba było się specjalnie umawiać na oglądanie, wadą, że na ogół zawsze był tłum ludzi.
Wreszcie mogłam zobaczyć jak żyją zwyczajni Amerykanie, ponieważ większość domów była wciąż zamieszkana. 

Kilka z nich zwłaszcza zapadło mi w pamięć. Najstarszy dom jaki oglądaliśmy został zbudowany w 1870 roku, co jak na amerykańskie standardy zakrawa na zabytek klasy zerowej. Przypominał mi trochę szkockie pensjonaty, problemem okazały się gabaryty, mianowicie mąż nie mieścił się pod prysznicem i w ogóle ledwo się tam mieścił.

Faworyt mojego Mężusia, ze względu na podgrzewany podjazd miał zaadoptowaną piwnicę na siłownie i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że między przyrządami do ćwiczeń stały regały z książkami w ilościach hurtowych. Ogólnie taka biblioteka wyglądałaby naprawdę pięknie tylko niekoniecznie razem z hantlami.

W innym domu w głównej sypialni było zamontowane wielkie jacuzzi, a tuż obok była naprawdę duża łazienka. No nic tylko się moczyć na okrągło.
Wrażeń było co nie miara, ale nic nie przebiło nawiedzonego domu. Był to jeden z domów, które zaczęliśmy oglądać już bardziej formalnie z naszym agentem, o którym za chwilę będzie więcej.

Dom obiektywnie był bardzo ładny, przestronny i jasny, ale po wejściu do środka coś dziwnego było w powietrzu, że miało się ochotę uciekać. Myślałam, że to tylko ja mam takie odczucia i zdecydowałam się milczeć, żeby chłopaków nie straszyć. Po chwili mój mąż lekko spłoszony zameldował mi, że jakoś mu się ten dom nie podoba, bo jest strasznie. Rozejrzałam się za naszym agentem, który o dziwo stał karnie przy drzwiach wejściowych. Wyszliśmy i nasz agent wielki chłop o posturze niedźwiedzia, którego nazywaliśmy z mężem Miśkiem powiedział, że jakoś według niego ten dom jest przerażający. Zasugerowałam mu, że może popełniono w nim jakoś straszną zbrodnię, Misiek się lekko spłoszył i do dzisiaj nie wiem o co chodziło. Oczywiście śmignęliśmy  stamtąd jak gazele.

A teraz trochę o tym jak się kupuje dom w Ameryce. Po pierwsze trzeba mieć swojego agenta, prawnika, inspektora budowlanego i dużo siły psychicznej.
W odróżnieniu od polskich zasad, w Stanach agentów opłaca tylko sprzedający i ich prowizja wynosi 6% jeżeli agentów jest więcej niż jeden to się dzielą po równo. Na ogół agent sprzedającego jak i kupującego dostaje po 3% i to jest porównywalne do prowizji w Polsce, ale ponieważ opłaty idą tylko z konta sprzedającego według mnie kupujący jest z góry na straconej pozycji.

W praktyce wygląda to następująco, ogląda się dom, potem każe się swojemu agentowi przedstawić ofertę kupna. I tu zaczyna się zabawa, bo można oferować dowolną cenę, wyższą lub niższą od wyjściowej. Nikt oprócz agenta sprzedającego nie wie ile jest ofert i na jakie sumy opiewają, decydujący głos oczywiście ma sprzedający, ale kilka razy miałam wrażenie, że agent celowo nie prezentował mu wszystkich ofert. Oczywiście wszyscy wolą tzw. klienta gotówkowego, ale nie dlatego, że trzeba czekać na pieniądze z banku tylko dlatego, że bank przeprowadza swoją własną inspekcję budowlaną i wycenę nieruchomości. Co za tym idzie żaden bank nie da kredytu na sumę znacznie przekraczającą faktyczną wartość domu.

Nasz agent Misiek, którego znaleźliśmy zupełnie przypadkowo w internecie, okazał się bardzo sympatycznym, ale niespecjalnie asertywnym agentem. Pilnował wszystkich formalności, ale walczyć nie umiał niestety o zdolnościach wywiadowczych nie wspominając. W efekcie kiedy zaczęliśmy składać oferty ma domy za każdym razem wszystko kończyło się jednym, wielkim rozczarowaniem.

Dom, który udało nam się kupić, bo w końcu się na szczęście udało, był naszym piątym podejściem do tematu i cały proces zakończył się sukcesem tylko dlatego, że udało mi się złapać w kącie agenta sprzedającego i porozmawiać od serca. Drobniutki facecik z pochodzenia Włoch powiedział mi dokładnie jaką cenę zaproponować, żeby przeszła. I przeszła.

I wtedy słodka naiwności myślałam, że najgorsze już za nami.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz