czwartek, 11 lipca 2024

Emocjonalne koło, czyli koniec rehabilitacji

 Drugiego dnia po powrocie do Stanów wylądowałam na rehabilitacji, tym razem w wersji amerykańskiej. Mój Mąż podszedł do sprawy poważnie. Można powiedzieć, że od razu rzucił mnie na głęboką wodę. Posprawdzał wszystkie możliwe przychodnie rehabilitacyjne w okolicy, aż znalazł taką, w której nie bali się mnie przyjąć.

Nie ukrywam, że jadąc tam nie miałam ani wielkich oczekiwań, ani co gorsza nadziei.

Weszłam do środka, miałam ze sobą dokumentację medyczną po polsku, zdjęcie rentgenowskie w telefonie i nie zagojoną do końca bliznę na plecach, melodramatyzując odrobinkę, wyszłam osiem ciężkich miesięcy później. Miałam już pojęcie jak może wyglądać “polska” rehabilitacja po tak poważnej operacji, amerykańska chociaż opierała się generalnie na takich samych zasadach była trochę inna.

Przede wszystkim nie było mat na podłodze, w pozycji leżącej ćwiczyło się na łóżkach, sprzęt do ćwiczeń był taki sam, nie było szatni, więc na ćwiczenia wchodziło się prosto z ulicy, albo raczej prosto z samochodu. Za całość był odpowiedzialny tylko jeden rehabilitant z prawdziwego zdarzenia, nie tylko niegłupi, ale również wykształcony. Podejrzewam, że dlatego nie bał się mnie rehabilitować, miał na imię Steve i tym razem nie melodramatyzując to dzięki niemu przetrwałam te miesiące bez psychotropów i depresji. Byłam jedyną jego pacjentką po operacji kręgosłupa, cała reszta to były urazy kończyn i rehabilitacja sportowców. Bez jego zgody, jego asystenci nie mieli prawa nawet poprosić mnie, żebym zgięła palec.

Powtórzyła się tutaj sytuacja z okresu pooperacyjnego, to nie ból był dla mnie najgorszy, ale strach. Tym razem strach, że nic się nie goi, że nic się nie zmienia i ogólnie poczucie, że jestem z tym wszystkim sama. Aczkolwiek mój Mąż trwał przy mnie jak skała, to było niewystarczające, ja potrzebowałam zapewnień fachowca, najchętniej takiego, który ma rentgen w oczach.

Zaczęłam rehabilitację, mieli tam ze mną na początku problem, bo nie narzekałam na ból co wszystkich dezorientowało. Dość szybko zyskałam miano twardziela, który się w ogóle nie buntuje i nie narzeka jak mu dokładają ciężarki, czy dodatkowe ćwiczenia. To Steve zmusił mnie do określania bólu regularnie w tej idiotycznej skali od 1 do 10. Chcąc być bardziej dokładną wprowadziłam do niej ułamki dziesiętne. Nauczył mnie wstawać z łóżka, żeby nie kurczyć się z bólu i kiedy przegięłam z ilością ćwiczeń i z udawaniem, że nie boli tak strasznie jak bolało naprawdę, wprowadził ograniczenia i zatrzymał moje szaleństwo.

Po każdej sesji ćwiczeń, rozciągał mi mięśnie nóg, co może się wydać dziwne, bo to nie nogi mi operowano, ale miało dużo sensu ponieważ nie tylko mi te nogi rozciągał, ale mógł również ocenić jak się zmienia elastyczność mojego ciała, a po operacji była beznadziejna. Nasze rozmowy podczas tych rozciągań, oprócz plotek bardzo często wyglądały tak:

Steve: Boli ?
Ja: Boli, ale nie szkodzi
Steve: Jeszcze ma prawo boleć, ale wszystko będzie dobrze, tylko jeszcze nie teraz.
Ja: Kiedy ?
Steve: Za rok.
Ja: Ale nic mi się nie urywa w środku ?
Steve: Nic
Ja: To dobrze

Dla zainteresowanych proces zdrowienia po operacji kręgosłupa lędźwiowego jest opisywany, (tutaj uproszczę),  jako 3-6-12, czyli pierwsze 3 miesiące bardzo silnego bólu i bardzo ograniczonej mobilności, następne 3 miesiące mniejszego bólu i trochę większej mobilności, a jeszcze następne 6 miesięcy dużo mniejszego bólu i odzyskania według mnie, ok. 80% dawnej sprawności. Cały proces gojenia po pierwszym roku zależy indywidualnie od pacjenta, czasami to jest już koniec, a czasami ludzie potrzebują następnego roku, żeby całkowicie dojść do siebie. Ideałem jest sytuacja powrotu do sprawności bliskiej 95%. Niestety jest też procent pacjentów, który nigdy nie odzyskuje pełnej sprawności.

Mogę śmiało powiedzieć, że to nie mój kręgosłup Steve utrzymał w pionie, aczkolwiek nad nim też czuwał. Najpierw chodziłam na rehabilitację trzy razy w tygodniu, potem dwa razy. Po ośmiu miesiącach kiedy byłam w Polsce poszłam na kontrolę do mojego chirurga i zaliczyłam następne prześwietlenie. Chirurg był bardzo zadowolony z widoku, nie mojego oczywiście, tylko mojego, tytanowego kręgosłupa, pochwalił wyniki, wysłał na ostatnią sesję rehabilitacyjną w celu sprawdzenia ogólnej sprawności i kazał mi cytuję: „zacząć normalnie żyć.”

Chyba jeszcze wtedy nie byłam na to gotowa, poszłam na ostatnią, (z założenia) rehabilitację, i tym razem natknęłam się na Rambo, kompletnie nie empatycznego gbura i szczerze się ucieszyłam. Wiedziałam, że nie będzie mi słodził i zaraz się po mnie przejedzie jak po chudej kobyle. Z drugiej strony miałam pewność, że jeżeli coś będzie w porządku to naprawdę będzie w porządku. Spędziłam z nim ponad godzinę, pod koniec już nie wyglądałam tak świeżo jak na początku. Dołączyła do nas Równa  Babka, która mi ostro kibicowała, a on obserwował mnie jak żałosnego wirusa pod mikroskopem. Rozrysował mi kilka trudnych ćwiczeń, a na koniec pochwalił, kazał robić to co lubię, pływać, tańczyć, może niekoniecznie skakać na bungee, ale po prostu żyć.

Jego uznanie uświadomiło mi, że zamknęłam kolejny etap w moim życiu. Jakim był człowiekiem najlepiej opisuje jego pożegnanie i tu również cytat: „Nie chcę Pani nigdy więcej widzieć, wszystkiego dobrego.”
Życie zatoczyło koło, Rambo mnie pionizował po operacji i Rambo odtrąbił koniec oficjalnej rehabilitacji i powrót do normalności.

Wróciłam do Stanów i poszłam tym razem na ostatnią rehabilitację do Steve’a i pożegnanie z nim i z jego pracownikami po tych, wszystkich miesiącach wcale nie było łatwe. Przyzwyczaiłam się do tych spotkań, stały się częścią mojego życia, wiedziałam, kiedy syn Steve’a ząbkuje, ile tatuaży ma dziewczyna, która zmieniała mi obciążenie i ile psów ma recepcjonistka. 

Steve pożegnał mnie emocjonalnie i bardzo po amerykańsku: „Byłaś super twardziel, zasłużyłaś na to, może ktoś inny naprawił ci kręgosłup, ale to ty wykorzystałaś te szansę, bo sama operacja to było za mało.”

Tak naprawdę wcale nie chciałam ich opuszczać, ale wszystkie osoby decyzyjne, czyli mój chirurg, Rambo i Steve, stwierdzili, że już nadszedł czas, żeby polecieć. Myślę, że gdybym była pisklakiem to to był ten moment kiedy rodzice wykopują dosłownie takiego ptaszka z gniazda i nie sądzę, że pisklaki lubią te momenty, chociaż może są jakieś zbuntowane, które chcą dać dyla. Ja nie chciałam. Wszystko to było bardzo emocjonalne. Wzięłam głęboki wdech i metaforycznie opisując moje uczucia, rozpostarłam skrzydła.



wtorek, 9 lipca 2024

Kim jesteście ?




Tym razem zamiast wpisu będzie prośba.
Od jakiegoś czasu widzę, że mój blog jest czytany w Azji, głównie w Chinach, Hong Kongu, Singapurze i Korei.
Mam pytanie, jak to jest możliwe ?
Kim jesteście drodzy Czytelnicy ?
Nie ukrywam, że sprawia mi to ogromną radość ! 
Pozdrawiam Was serdecznie, czy możecie opowiedzieć jak na mnie trafiliście,
 
bo „za Chiny Ludowe” nie mam pojęcia !





Leczenie w USA, czyli płacić czy cierpieć ?

 Gwoli ścisłości, nie jestem wielbicielką amerykańskiej służby zdrowia. Właściwie to nie wiem, czy ktokolwiek w Stanach jest, obstawiałabym, że zachwyty płyną głównie z zagranicy. I tylko dla formalności chciałbym zaznaczyć, że jest to moja całkowicie subiektywna opinia, aczkolwiek oparta w całości na własnych doświadczeniach. 


Mam wrażenie, że amerykański pomysł na opiekę medyczną jest następujący: na poziomie określiłabym go jako podstawowym, czyli zaziębienia, wszelkiego rodzaju infekcje, problemy gastryczne, wszyscy mają się leczyć sami. To znaczy iść do apteki, przeczytać na opakowaniu jak stosować dany lek, a potem go brać i się modlić. 

Na poziomie lekko zaawansowanym, czyli kiedy leki nie działają  szukać pomocy u lekarza pierwszego kontaktu, który zleca badania, zapisuje leki “spod lady” i w przypadkach trochę bardziej skomplikowanych odsyła do specjalisty. Od razu informuję, że proces odsyłania to na ogół nie jest kwestia dni tylko tygodni. A taka fanaberia jak na przykład USG w przypadku problemów ginekologicznych to cud techniki, na który trzeba polować, bo przeciętny ginekolog nie robi takich badań podczas standardowej wizyty u siebie w gabinecie.

Bardzo sprawnie za to działa tutaj przepisywanie leków. Jeżeli już lekarz wystawia receptę, trzeba określić co ciekawe, jedną aptekę, gdzie te leki się będzie odbierało i potem już nie ma problemów. Jest to wygodne, zwłaszcza w przypadku leczenia długotrwałego, aczkolwiek jak wyjedzie się do innego stanu, lub nawet miasta to trzeba zaczynać cały proces od nowa, bo nie ma tutaj takich możliwości jak w Polsce, że można leki odebrać na terenie całego kraju posiadając tylko numerek i pesel.

To jest już tzw. poziom zaawansowany.
I do tego momentu, jeżeli posiada się ubezpieczenie oczywiście, nie ma żadnych dramatów, oprócz okresu oczekiwania.

Stres pojawia się na poziomie zagrożenia życia, kiedy ląduje się w szpitalu spontanicznie. I to jest poziom super zaawansowany. Brutalnie powiem, że jeżeli ktoś nie ma ubezpieczenia to nawet kilkudniowy pobyt w szpitalu, czy wezwanie karetki może go zrujnować. I nie ma w tym ani odrobiny przesady. Dla przykładu koszt operacji wyrostka to ok. 20 tysięcy dolarów, z ubezpieczeniem płaci  się
”tylko” około 2000 dolarów, (nasza sąsiadka właśnie przeżyła to urocze doświadczenie życiowe). Być może są ubezpieczenia, które pokrywają w całości wszelkie nawet najbardziej skomplikowane zabiegi. Nasze ubezpieczenie jest, z tego co się orientuję, bardzo przyzwoite, ale nigdy nie ma takiej sytuacji, żebyśmy nic nie płacili.

W efekcie w szpitalu często dochodzi do sytuacji, kiedy przed wykonaniem bardziej wypasionych badań jak na przykład USG, czy nie daj Panie Boże tomograf, najpierw szpital kontaktuje się z ubezpieczycielem, sprawdzić czy pokryje koszty. Nie ma nic bardziej relaksującego dla cierpiącego człowieka i jego zdenerwowanej rodziny w szpitalu, niż podejmowanie takich uroczych decyzji.

Tutaj, żeby nie być gołosłowną podam przykład z naszego życia. Mój Mąż wylądował w szpitalu po komplikacji po covidzie. Uczciwie trzeba przyznać, że ogarnęli temat bardzo szybko, bo na początku nie było tak naprawdę jasne co mu jest. Spędził dwie pełne doby w szpitalu, miał USG brzucha, badanie krwi i moczu i kilka kroplówek, koszt 19 000 dolarów. I nie nie pomyliłam zer. Na szczęście dla nas ubezpieczenie pokryło prawie całą sumę. Tylko, że to “prawie” bardzo często również nie jest małą kwotą.

Ludzie w Stanach oszczędzają całe życie, żeby wysłać dzieci na studia, sami zainteresowani biorą kredyty studenckie, które potem spłacają prawie do emerytury. Taki parodniowy pobyt w szpitalu bez szaleństw kosztuje często tyle ile jeden semestr na wyższej uczelni. Dlatego ludzie rezygnują z leczenia, żeby ich bliscy nie wylądowali pod przysłowiowym mostem. 

 Potem znajduje się poziom, do którego na szczęście dla mnie jeszcze nie doszłam, czyli skomplikowane operacje, leczenie nowotworów czy super innowacyjne metody przeszczepów, dla których ludzie przylatują tu z całego świata. I być może ten poziom spełnia  wyobrażenia, jakie wielu obcokrajowców ma o amerykańskiej opiece medycznej. Nie będę się wypowiadać na ten temat.

Moje osobiste odczucia są takie, że leczenie w Stanach jest męczące, stresujące i nieetycznie drogie, dodatkowo niestety kwalifikacje personelu medycznego często są delikatnie rzecz ujmując wątpliwe. Miałam dwie operacje i z własnej woli zrobiłam je w Polsce, nie ze względu na koszt, ale z powodu braku zaufania do specjalistów. Powiem szczerze, że gdybym musiała usuwać zęba, a mogłabym przylecieć do Polski to wolałabym przemęczyć się w samolocie i zrobić to na ziemi przodków.

I tutaj jeszcze zahaczę  lekko o opiekę stomatologiczną ponieważ dla mnie jest to twór niezwykle tajemniczy. Generalnie ubezpieczenie stomatologiczne nie jest tak popularne jak to medyczne. Wielu ludzi, go po prostu nie ma, bo wolą płacić pełne rachunki, najlepiej żywą gotówką i wtedy paradoksalnie nie idą “z torbami”. Nasze ubezpieczenie stomatologiczne, bo takowe również posiadamy, pokrywa dokładnie koszt leczenia jednego zęba rocznie, a taki drobiazg jak leczenie kanałowe waha się tutaj od 2 do 5 tysięcy dolarów. Co ciekawe trzeba dodać, że nie ma czegoś takiego jak ceny uniwersalne. Rozrzut cenowy jest szokujący i co jest dodatkowo niewygodne bardzo często usuwanie zębów czy leczenie kanałowe, to nie jest coś co wykonują wszyscy dentyści tylko wybrani super specjaliści.

Zdaję sobie sprawę, że polskie realia opieki medycznej to nie jest raj z galopującymi po tęczy jednorożcami, na których siedzą uśmiechnięci lekarze, ale mając porównanie z amerykańskimi wstrzymałabym się jednak z jakąś, miażdżącą krytyką.

Ogólnie z całym szacunkiem do polskiej służby zdrowia amerykańska, (w całości prywatna), wygląda jak nasza państwowa, a moim skromnym zdaniem leczenie prywatne w Polsce bije na głowę amerykańskie standardy.

czwartek, 4 lipca 2024

Stosunki międzypsiowe, czyli odejdź od płota

 Odchodząc na chwilę od tematu rehabilitacji, tym razem w wersji amerykańskiej, opiszę jak zmieniała się dynamika rodzinna w naszym stadzie, a działo się.


Gucci nasz pierwszy pies, po traumatycznym początku życia w klatce, będąc jedynym psem w rodzinie, doszła do wniosku, że jest człowiekiem i zaczęła się tak zachowywać. Puchatość bez zmian, była przekonana, że jest pępkiem świata i ogólnie najważniejszą osobą w okolicy. Córka i Syn zdobywali wiedzę, każde na innym poziomie i w innym stopniu zaangażowania. Ja jeszcze wtedy przed operacją, tkwiłam w fazie wyparcia, że nic mi nie będzie, a Mąż pracował, żebyśmy nie musieli zaprzyjaźniać się z bezdomnymi i dzielić z nimi przestrzeni życiowej.

Na tym etapie naszego życia pojawił się Yogi, Gucci przez dwa tygodnie go ignorowała i demonstracyjnie opuszczała pomieszczenie jak się pojawiał, a że łaził za nią cały czas więc praktycznie spędzali dzień na wędrówkach krajoznawczych po domu. Po dwóch tygodniach poddała się urokowi Yogusia, a że dysponuje on nim w ilościach hurtowych, wkrótce Gucia ewoluowała z psa,  który myślał, że jest człowiekiem w suczkę, która odkryła w sobie psiowy czar i owinęła sobie wokół łapy Yogusia i siłą rozpędu mojego Męża.

Kot za to sprawiał wrażenie jakby miał ochotę się wyprowadzić natychmiast, najlepiej do innego stanu i zerwać z nami wszelkie kontakty.

Już na tym etapie stało się jasne, że musimy poważnie przemyśleć aspekt uszczęśliwiania sąsiadów kosztem naszego zdrowia psychicznego. Problem wyglądał prawie tak samo jak u Pawlaków i Karguli, tylko odwrotnie, zamiast walczyć o miedzę, nie mogliśmy postawić płotu, żeby nie zaburzyć widoku idyllicznego sąsiedztwa i pełnej wolności przestrzeni. I obiektywnie muszę przyznać, że okolica, w której między domami praktycznie nie ma ogrodzeń wygląda bardzo harmonijnie, tylko niestety nie do końca jest to  praktyczne rozwiązanie. Po pierwsze zakłada, że wszyscy się ze wszystkimi w najlepszym razie lubią jeżeli nie kochają, nie posiadają, albo nie wypuszczają do ogrodu żadnych zwierząt i wiedzą, gdzie mniej więcej kończy się ich posesja żeby coś posadzić, albo wręcz przeciwnie wykarczować legalnie.

Do momentu posiadania tylko jednego psa i kota jakoś sobie radziliśmy. Kotka szlajała się po okolicy bez nadzoru, a Gucia chodziła albo na regularne spacery na smyczy, albo szalała sobie po ogrodzie luzem, ale zawsze z nami. Nie było to rozwiązanie idealne, ale sąsiedzi od początku zaznaczyli, że nie mają nic przeciwko psu, który lata po ich ogrodzie, ale nie chcą płotu. Zaczęliśmy z Mężusiem sprawdzać okolice pod kątem płotów i okazało się, że owszem są.  W większości przypadków faktycznie taki płot rujnował cały efekt estetyczny. Ta ulica została zaprojektowana bez płotów i tylko tak wyglądała dobrze.
Mała część sąsiadów się wyłamała i ogrodziła z lepszym lub gorszym skutkiem. Tu należy dodać, że sąsiedzi nie chcieli się odgradzać od siebie nawzajem, ale od dzikich zwierząt, które regularnie niszczą ogrody. Oczywiście mowa tu głównie o jeleniach. Mnie osobiście zeżarły kilka drzewek i mnóstwo kwiatków, które naiwnie posadziłam, co zupełnie nie zmieniło moich uczuć do tych pięknych zwierząt. Trzeba tu uczciwie przyznać, że zamiast strzelać do jeleni sąsiedzi po prostu skupili się na sadzeniu głównie  roślin dla nich niejadalnych i chwała im za to.

W naszej zagrodzie wszystko się zmieniło, kiedy pojawił się Yogi. Wychowany na wsi zdecydowanie preferował tzw. wolny wybieg najlepiej wszędzie i dodatkowo bez ograniczeń. Na smyczy ewentualnie lubił się przejść raz dziennie, pozostały czas chciał szaleć luzem. A że przekonał do tego pomysłu Gucię, wkrótce nie robiłam nic innego tylko latałam za dwoma rozdokazywanymi psami po okolicy. Plusem było to, że poznałam sąsiadów, minusem, że nie wiem czy sąsiedzi mieli ochotę poznawać się ze mną codziennie od początku. No bo wyobraźmy sobie sytuację, ranek, kawusia, ptaszki śpiewają, dzień się budzi, a tu pod oknami latają dwa psy i kobieta w szlafroku lub w dresiku, (szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych nie nago).

Dzięki Bogu ruch samochodowy na naszej ulicy istnieje prawie w zaniku, ale jest i w efekcie żyliśmy w permanentnym stresie, że może się coś strasznego stać.
W związku z tym zaczęłam snuć plany ogrodzenia posesji, żeby zabiezpieczyć psy, nie zepsuć miłych stosunków z sąsiadami i ocalić nasze mocno już wtedy nadwątlone zdrowie psychiczne. Mężuś się wahał, a ja kombinowałam.

Na zasadzie półśrodków i prowizorek wykluł mi się plan odgrodzenia części ogrodu metrową siatką, prawie niewidoczną i stworzenia czegoś w rodzaju wybiegu dla kur.
Kiedy plan zaczął nabierać rumieńców w nasze życie władowała  się Gigi i żarty się skończyły.

Dzidzia po kilkudniowym okresie wychodzenia z traumy schroniskowej i trzymania się zawsze w pobliżu, nabrała ochoty na zwiedzanie sąsiedztwa z Gucią i Yogusiem. Teraz latałam za trójką psów po okolicy, bo w grupie spadł im drastycznie poziom grzeczności i symulowały kompletną głuchotę jak trzeba było wracać do domu.
Dla ścisłości byłam już wtedy po operacji i chodzić mogłam sobie do upojenia, o ile miałam siły, (a miałam średnie), ale nosić wolno mi było maksymalnie 2 kg. Żaden z naszych psów nie załapywał się już na taką wagę, więc odpadało wyłapywanie i noszenie bandytów, trzeba je było zaganiać, ewentualnie kusić do powrotu.

Nie wdając się w dalsze rozważania zaciągnęłam Męża do sklepu budowlanego, zakupiliśmy siatkę i coś w rodzaju wsporników. I tu pojawiła się rozbieżność oczekiwań, ja oczekiwałam, że mój Mężuś to zbuduje, a on wręcz przeciwnie, że zbudują to wszyscy tylko nie on. W celu uratowania szczęśliwego, małżeńskiego pożycia zatrudniliśmy znajomego fachowca Joachima. Facio zaznajomiony już moimi pomysłami, specjalnie się nie zdziwił tylko walnął wybieg według życzenia w lekkim, ze względu na ukształtowanie terenu, oddaleniu od domu.

I tu przyznam szczerze, że nie przemyślałam wszystkich aspektów tego projektu. Po pierwsze psy nie chciały tam siedzieć same, więc musiałam siedzieć z nimi, a jak nie siedziałam, a nie za bardzo jeszcze mogłam, to zaczęły kombinować. Yogi robił regularne podkopy i nawiewał, Gucci cierpliwie czekała, aż tunel będzie gotowy i uciekała za nim. Jak zablokowaliśmy podkopy to Yoguś zaczął skakać i wygiął siatkę tak, że zaczął się przepychać, a Gucia zaraz za nim. Wszystko to jednak zbladło przy tym co zrobiła Gigi. Ona się nie bawiła w półśrodki, tylko po prostu wspinała po siatce i przechodziła na drugą stronę. W efekcie często proces zanoszenia psów i umieszczania ich na psim padoku przez męża był dłuższy niż ucieczka tych gamoni. I najgorsze, że dawały dyla od razu “w Polskę”, a ja obolała po operacji zostawałam znowu sama z problemem.

W momencie kiedy nasze psy stworzyły regularny gang mający na celu przejęcie w posiadanie wszystkie okoliczne ogrody i uliczki, zatrudniliśmy prawdziwego fachowca od stawiania płotów. Tym razem wyrzuciłam z głowy uczucia sąsiadów, aczkolwiek skupiłam się na stronie estetycznej. W efekcie powstał projekt ogrodzenia połowy naszej “posiadłości”, tej z tyłu domu. Ogrodzenie na tyle wysokie, że żaden pies nie miałby szansy go przeskoczyć, solidny, że żadne deformacje nie wchodziły w grę i osadzony głęboko w ziemi specjalnie w celu uniknięcia podkopów. Zaprojektowałam dwie furteczki, żeby sąsiadom nie było smutno i zarządziłam początek robót.

Nie było to łatwe bo najpierw musieliśmy oznaczyć oficjalnie granice naszej działki, od razu dodam, że były momenty zdziwienia, zwłaszcza sąsiadów, a potem różne służby musiały zaznaczyć, gdzie przebiegają kable i rury, żebyśmy przez przypadek nic nie przebili.

Facio, który stawiał nam płot miał na imię Ambrosio i nie jest to żart. Przemiły facet, który dodatkowo mówił po angielsku w stopniu wystarczającym, żeby uniknąć nieporozumień. Aczkolwiek na początku miał trochę inny pomysł na nasz płot, taki bardziej dekoracyjny, a mniej praktyczny. Chcąc uniknąć straty czasu na długie tłumaczenia po prostu wypuściliśmy psy i w momencie, kiedy Mężuś i Junior zaganiali je z powrotem Ambrosio załapał problem, można powiedzieć w biegu za psem.

Wreszcie nadszedł ten dzień i prace ruszyły, trwały dwa dni i jak się skończyły to miałam ochotę się popłakać ze szczęścia i ulgi.
Przed oficjalnym otwarciem nastąpiła próba generalna i wypuściliśmy te nasze potwory, poszły jak po sznurku, a pomocnicy Ambrozia za nimi i blokowali wszelkie, możliwe sposoby ucieczki, wprowadzając konieczne udoskonalenia. Przez ok. dwie godziny trwały te przepychanki, a potem odtrąbiliśmy sukces powstania szczelnego ogrodzenia.

Szczęście nas rozpierało w odróżnieniu od naszych zwierząt. Puchatość się wkurzyła na maksa bo się okazało się,  że ona też nie daje rady sforsować ogrodzenia, a psy były zawiedzione wielkością, bo najwyraźniej oczekiwały, że ogrodzimy całą dzielnicę, a najlepiej pół stanu.

Sąsiedzi bardzo szybko przekonali się do płotu, zwłaszcza, że idealnie wtopił się w tło i z ulicy go praktycznie nie widać, a spełnia swoje zadanie idealnie. Teraz nasze psy zamiast latać i “terroryzować” okolicę, pyskują jak ktoś im się nie podoba zza ogrodzenia, a to mogę przeżyć.

I tu jeszcze mała dygresja, nie jestem w stanie zrozumieć, (mimo siedmioletniego pobytu w Stanach), dlaczego ludzie posiadający domy z ogrodami, kochający swoje psy, trzymają je zamknięte w domach, często w klatkach, a na spacery wychodzą tylko na smyczy. Te psy spędzają całe swoje życie patrząc przez okno na ogród, który jest dla nich nieosiągalny. Po zaprzyjaźnieniu się z kilkoma właścicielami psów, poruszyłam delikatnie ten temat. Okazało się, że problemem są same psy, które zwyczajnie by im uciekły. I ja zgadzam się w całej rozciągłości w tym temacie, rozumiem problem, zwłaszcza, że sama doświadczyłam skutków takich psich zachowań, tylko że nie trzeba być Einsteinem, żeby wymyślić estetyczne ogrodzenie, gdzie te psiaki mogłyby szaleć, albo po prostu spokojnie żyć.
Jedna sąsiadka powiedziała, że ona rzuca piłeczkę swojemu psu w piwnicy, żeby sobie trochę pobiegał bez smyczy.
Nasz najbliższy sąsiad podsumował za to nasze działania, (bo jak do tej pory nikt jeszcze nie ogrodził ogrodu z myślą o psach), “no to dałaś swoim psom wolność.”
Dałam, co prawda nie ja im tę wolność zabierałam, ale przynajmniej spróbowałam ją zwrócić.

Nie ukrywam, że oprócz odzyskania spokoju ducha, że naszym zwierzakom nic nie zagrozi, odetchnęłam z ulgi bardzo fizycznej, bo mój dochodzący do siebie kręgosłup nie był gotowy na biegi przełajowe, które mi regularnie fundowała ta mała, psia, zorganizowana organizacja przestępcza.

wtorek, 2 lipca 2024

Jeszcze w zielone gramy, czyli początek rehabilitacji

W czasie mojego pobytu w szpitalu odwiedziło mnie troje terapeutów, prawie jak Duchy w Opowieści Wigilijnej.


Na nogi oprócz mojego chirurga stawiał mnie facio, nazwijmy go na potrzeby narracji Rambo, ponieważ nie brał jeńców. Był szorstki jak tarka do warzyw i szczery do bólu (w tym wypadku mojego). Kazał mi inaczej oddychać i oprócz chodzenia jak wysztywniony pingwin, (bo nawet lekkie pochylenie głowy nie wchodziło w grę), lekko uginać nogi w kolanach. Praktycznie te trzy ćwiczenia to było jedyne co miałam wykonywać przez pierwsze dwa tygodnie po operacji.

Na drugi dzień przyszła kobieta, która nie zasługuje na żadną ksywkę. Rambo nie był milusim misiaczkiem, ale przynajmniej nie mówił bzdur. Pańcia praktycznie nic odkrywczego nie zrobiła, za to powiedziała, że ona doskonale wie jak ja się czuję, bo urodziła dwoje dzieci. Pamiętam, że stałam przed nią, ledwo trzymając się na nogach, a ona bredziła o bólach porodowych. Nie zdzierżyłam i zapytałam grzecznie, czy rodziła przez cesarkę. Lekko tym pańcię zaskoczyłam, okazało się, że urodziła siłami natury. A ponieważ opiaty już się mocno wypłukały się z mojego krwioobiegu to uświadomiłam ją, że ja też urodziłam dwójkę dzieci i bóle porodowe to nie jest coś co można porównać do tego co ja czuję w tej chwili.

Ból związany z przecięciem powłok brzusznych, czy mięśni grzbietowych jest dość specyficzny. Bóle akcji porodowej różnią sie przede wszystkim tym, że trwają krócej i co najważniejsze z przerwami, gdzie można złapać oddech, dosłownie i w przenośni. Jakoś podejrzanie szybko potem wyszła.

Trzeciego dnia przyszła następna kobietka, którą dla potrzeb narracji będę nazywać Równa Babka, bo taka była. Również bez sentymentów jak Rambo, ogarnęła ze mną korzystanie z toalety, mycie zębów i sport ekstremalny, czyli schody.
Rambo i Równa Babka jeszcze się pojawią w tej historii i to w charakterze bohaterów pozytywnych.

Następnie wypisali mnie do domu i kazali wrócić na zdjęcie tych koszmarnych zszywek za dwa tygodnie.
Mówiąc szczerze ten pierwszy okres wspominam nieco mgliście, po prostu trwałam. Ociupinkę odżyłam kiedy pozbyłam się z pleców metalowych części, (oczywiście tylko z zewnątrz).

Po zdjęciu szwów należało zacząć rehabilitację i to była jedna z największych lekcji pokory, jakie zaliczyłam w życiu.

Ponieważ twardo zamierzałam wrócić do Męża, który cierpliwe czekał na ulepszoną tytanem żonę za Oceanem, przedyskutowałam problem z moim chirurgiem.
Potrzebowałam nie tylko jego zgody, ale wręcz błogosławieństwa i zapewnienia, że nic ze mnie nie wypadnie i że śruby nie przebiją mi ciała jak wykonam jakiś  niedozwolony ruch. I niestety to nie jest żart, to było dokładnie to czego wtedy się obawiałam.

Po miesiącu i kontrolnym zdjęciu rentgenowskim mój lekarz wysłał mnie na parę sesji rehabilitacyjnych, żeby mi pokazali jak ćwiczyć i pozwolił wracać do Stanów.

I tak wylądowałam na mojej pierwszej sesji, która dała mi do myślenia. Przede wszystkim spotkałam na niej Równą Babkę, którą wprowadziłam w temat. Bałam się, że po powrocie do Stanów nie znajdę nikogo, kto będzie mnie rehabilitował. Równa Babka nie tylko odbyła ze mną zalecone sesje, ale również rozpisała mi ćwiczenia na przyszłość.

Początek tych ćwiczeń zapamiętam do końca życia. Kazała mi na leżąco podnieść nogę, nie za głowę tylko na wysokość kilku centymetrów. Spojrzałam na nią z politowaniem, że przecież to jakiś żart. Przyszłam tu na poważną rehabilitację po OPERACJI KRĘGOSŁUPA a ona tu wyjeżdża z czymś takim.

Zdusiłam te myśli w zarodku i z lekkim lekceważeniem podniosłam nogę. To znaczy usiłowałam, mięśnie mi się trzęsły, pot malowniczo zalewał oczy, o bólu to już nie wspomnę i w końcu mi się udało, satysfakcja zalała mnie falą.
I wtedy Równa Babka powiedziała:
„ A teraz 20 powtórzeń”.

I to był ten moment wielkiej lekcji pokory, mówiąc szczerze jeden z wielu. Od tego momentu wykonując te wszystkie mniej i bardziej trudne dla mnie ćwiczenia oprócz pokory i wszechobecnego bólu zaczęło mi towarzyszyć uczucie, że żyję.

“Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy
Jeszcze któregoś rana odbijemy się od ściany.”

“Jeszcze się spełnią nasze piękne sny marzenia plany 
Tylko nie ulegajmy 
Przedwczesnym niepokojom 
Bądźmy jak stare wróble, które stracha się nie boją 
Jeszcze w zielone gramy
Choć skroń niejedna siwa 
Jeszcze sól będzie mądra a oliwa sprawiedliwa 
Różne drogi nas prowadzą
Lecz ta, która w przepaść rwie, jeszcze nie 
Długo nie 

Jeszcze w zielone gramy
Chęć życia nam nie zbrzydła 
Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła 
I myśli sobie Ikar
Co nieraz już w dół runął 
Jakby powiało zdrowo to bym jeszcze raz pofrunął.”




W końcu nadszedł dzień wylotu, całe szczęście dzieciaki ogarniały bagaże i Yogusia w transporterze. Ja miałam za zadanie tylko przetrwać. W związku z zaistniałą sytuacją leciałam businessem, czyli w luksusach i od momentu osiągnięcia tzw. wysokości przelotowej, na leżąco. Yogusiowi też się udało bo zaparkowaliśmy jego transporter koło mnie, także miał więcej przestrzeni niż między nogami.

Lot przeżyłam, może nie wyglądałam super świeżo i witalnie, ale wyszłam z samolotu o własnych siłach, a to przecież najważniejsze. Dla mojego Męża najważniejsze było, że żyłam, wróciłam i to na własnych nogach, mogłam wyglądać jak zombie na kacu gigancie i tak by się zachwycał.

W ramach poczucia humoru Siły Wyższej Gucci dostała cieczkę dzień przed naszym przylotem. Mężuś wziął ją na lotnisko w celu przywitania rodziny. Yogi się ucieszył jak szalony, że całe stado znowu się odnalazło, a jak dodatkowo doleciał do niego upojny zapach, to natychmiast się zakochał i rozpoczął starania o powiększenie rodziny.





poniedziałek, 1 lipca 2024

Kręgosłup z tytanu, czyli Ja

 „Statystycznie, 95% rzeczy, które nas przeraża nigdy w życiu się nie zdarza”.

Tym, średnio potwierdzonym naukowo stwierdzeniem lekarz, specjalista neurochirurg, usiłował mnie uspokoić.
Siedziałam w gabinecie lekarskim, a raczej usiłowałam siedzieć, bo z bólu mi to średnio wychodziło i mierzyłam się z jednym z moich najgorszych, życiowych koszmarów, jakim była operacja kręgosłupa. Z lekarzem mierzyć się nie mogłam, bo był za duży.
Każdy ma swój poziom bólu i moment kiedy dochodzi do przysłowiowej ściany i zaczyna walić w nią głową.
Ja właśnie stałam pod taką ścianą i brałam rozmach.

Był czerwiec rok temu, dochodziłam ciągle do siebie po Covidzie, Yogi i Gucci zaprzyjaźnili się, a kot objął we władanie piwnicę z Juniorem.

Wzięłam  ze sobą dzieciaki i Yogusia i przyleciałam napawać się Ojczyzną. Mąż został z Puchatością i Gucią. Rozdzielenie naszych psów miało sens ponieważ Gucci i Yogi nie byli wysterylizowani i groziło nam realne powiększenie rodziny w  tempie przyspieszonym. Mężuś zaopatrzony w majtki dla suczek dzielnie szykował się na „te dni”, a ja szykowałam się na relaksujący pobyt w kraju.

I powiem z ręką na sercu, mieszkam w Stanach od 7 lat, staram się przylatywać do Polski dwa razy do roku i nigdy nie jest relaksująco, zawsze coś się dzieje, coś poważnego, aczkolwiek dzięki Sile Wyższej do tej pory zawsze wszystko jakoś kończyło sie dobrze.
I jestem za to głęboko wdzięczna, tylko czasami nie udaje mi się dojść do siebie między kolejnymi odwiedzinami.

Wracając do tematu walenia głową, zgodnie z lekarzem doszliśmy do wniosku, że taka operacja to nie jest pikuś i trzeba nabrać do niej sił i dystansu, żeby nie zwariować.
W ramach nabierania tego wszystkiego zabrałam Córkę i Yogusia do Władysławowa. Jak zwykle liczyłam na to, że Bałtyk pomoże na wszystko.
O ile Yogi stolicy nie polubił o tyle polskie Wybrzeże spełniło jego oczekiwania. Szalał w piasku, szalał w wodzie, ogólnie humor mu dopisywał, robił też furorę swoim wyglądem, bo czasy kiedy był zaniedbanym, pachnącym obornikiem kołtunkiem już dawno minęły.
Nabrałam sił i koloru, wróciłam do Warszawy, zrobiłam stertę badań i zameldowałam się w szpitalu.

Najgorszą rzeczą w przypadku operacji kręgosłupa paradoksalnie nie jest ból, (który przekraczał skalę), ale strach przed byciem sparaliżowanym. Statystyki operacyjne, które zostały mi przedstawione, skądinąd niezwykle optymistyczne, nie były w stanie zgasić tego strachu.

Każdy kto chociaż raz w życiu miał narkozę nawet płytką zna to uczucie. Dla tych osób, które szczęśliwie dla nich nigdy nie musiały tego doświadczyć służę opisem. Leży się na golasa, w wdzianku z „papieru” na sali operacyjnej i zamyka oczy na sekundę, następnie je otwiera i człowiek budzi się w innej rzeczywistości, w innym miejscu, dużo, dużo później. Operacja na kręgosłup była drugą operacją w moim życiu, a narkoz miałam kilka, w związku z czym wiedziałam czego się spodziewać. Nie wchodząc w drastyczne szczegóły obudziłam się zanurzona w Oceanie bólu. Brzmi melodramatycznie, ale najbardziej mi to określenie pasuje.

I tu ciekawostka co robią wszyscy operowani na kręgosłup nieszczęśnicy po otworzeniu oczu ? Ruszają stopami, żeby sprawdzić czy mogą. Co ciekawe robią to bez względu na stopień stężenia opiatów we krwi. Ja nie byłam wyjątkiem, ruszałam palcami u nóg przez całą noc, tak na wszelki wypadek i ponieważ tylko tym mogłam ruszać bez bólu.
Niestety wyjątkowe okazało się za to moje uczulenie na opiaty.

Ciężko jest sobie wyobrazić, że po przekrojeniu pleców na przysłowiowe pół i wstawienie tam tytanowych części, (jak robić to na bogato), po kilkunastu godzinach stawiają człowieka na nogi. Można powiedzieć, że dosłownie i w przenośni do pionu.
Moja pionizacja obfitowała w atrakcje dodatkowe, bo wymiotowałam jak kot, krew gotowała mi się żyłach, twarz spuchła, o takich drobiazgach jak cewnik, podłączone kroplówki nawet nie warto wspominać. W charakterze ostatniej rozrywki wystąpił gorset. Jest to narzędzie tortur znane historykom od wieków stosowane na kobietach. Aczkolwiek szczerze przyznam, że mimo strasznego bólu był pomocny. Musiałam go nosić tylko przez dwa tygodnie po operacji, ale i tak było to zaporowe doświadczenie. Cała rana długości dokładnie 18 cm była nie tylko zszyta, ale również potraktowana metalowymi zszywkami w ilości sztuk ok. 40. I jak się ściskałam gorsetem to te zszywki wbijały mi się w ciało, mogę śmiało powiedzieć, że gorsety to nie jest sport dla mięczaków.

Drugą szokująca rzeczą był fakt, że zostałam wypisana do domu po 3 dniach. Lista czego mi było nie wolno miała kilka metrów, co trzeba robić zawierała 4 pozycje, a co moglam to zdaje się dotyczyła tylko modlitwy i pozytywnej afirmacji, bo nawet sposób oddychania był zmodyfikowany.
Już w szpitalu, kiedy okazało się, że jestem uczulona na opiaty zaczęli mnie traktować paracetamolem i jeszcze jakimś specyfikiem, ale one niestety nie za bardzo działały. Lekarz pocieszył mnie, że do domu dostanę leki przeciwbólowe, które będę brała  w ilościach hurtowych dzięki czemu statystyczny misiek koala to będzie przy mnie zwykły nerwus.

Dotarłam do domu asekurowana przez dzieci, aczkolwiek do tej pory nie wiem jak to zrobiłam, bo nikt mnie nie niósł. Pamiętam, że nie dałam rady dojść do łóżka i reanimowałam się gdzieś w połowie drogi. A potem nastąpił moment, w którym się okazało, że nie mogę brać również leków, które mi przepisali w szpitalu. Reakcja alergiczna kojarzyła mi się dosłownie z umieraniem, wybrałam ból. Lekarz się wkurzył jak tchórzofretka na kofeinie, ale przecież nie mógł mnie zmusić do niczego na odległość. Leki przeciwbólowe są konieczne bo pacjenci czując powalający ból nie chcą się ruszać, a muszą. Można powiedzieć, że ból i strach przed bólem paraliżują i przeszkadzają w dochodzeniu do siebie i rehabilitacji.

Mnie paraliżował tylko strach, że nie będę mogła się poruszać, ból potraktowałam jako cenę za drugą szansę od życia.
I tak oto przetrwałam okres pooperacyjny i ogólnie cały okres rehabilitacji na ibuprofenie, wersji podstawowej.

I niech mi teraz ktoś powie, że nie jestem twardzielem i czy to jest takie dziwne, że mam trzy psy ? A jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa w tym temacie.