wtorek, 4 sierpnia 2020

Huraganowe rozrywki, czyli nocne spacery w piżamce



Z Florydy miał nadpłynąć do nas tropikalny huragan. Na szczęście, gdzieś po drodze zmienił zdanie i zdecydował się być burzą tropikalną. Jak się okazało w praktyce nazewnictwo miało znaczenie drugorzędne i z burzą też nie było żartów. Ostrzegali przed wiatrem z gatunku łamiących drzewa, ulewne deszcze, pioruny i inne tego rodzaju rozrywki.


Po trzech latach w Stanach przyzwyczaiłam się już do spektakularnych zmian pogodowych, ale za każdym razem robią na mnie wrażenie. W mediach pojawia się ostrzeżenie o huraganie, na przykład, a za oknami pogoda jak drut, słoneczko świeci, ptaszki ćwierkają. Potem jakby ktoś wyłączył zasilanie na świecie, praktycznie w ciągu kilku minut zaczyna się kataklizm. 
Po serii ostrzeżeń zdecydowaliśmy podejść do tematu poważnie i pochować meble ogrodowe, żeby nam nie odleciały, albo żeby w trakcie lotu nie powybijały okien.
Poprzynudzałam trochę meteorologicznie, żeby przybliżyć jak fajnie przyszło nam przeżyć ową burzę tropikalną z aspiracjami. 

Cała rodzina solidarnie pochowała meble. Po paru godzinach zrobiło się ciemno, pojawiły się błyskawice i zalały nas dosłownie nie w przenośni hektolitry wody. Jedynym pozytywnym aspektem, oprócz oczywistego faktu, że siedzieliśmy sobie w domu, była temperatura na zewnątrz. Mimo spadających gałęzi było ciepło jak w saunie.

I kiedy już wszyscy grzecznie leżeli w piżamkach zadałam proste pytanie, które wywołało reakcje, przy których ta wielka burza to był lekki deszczyk, mianowicie zapytałam gdzie jest kot.
Nasza kotka bardzo często śpi z nami, ale nie zawsze, w jej nieobecności nie było nic niepokojącego, a jednak jeżeli koty mają swoje anioły opiekujące to jeden właśnie mnie walnął z liścia.

Przeszukaliśmy cały dom od piwnicy po dach z garażem włącznie, gdzieś pod koniec tego procesu wyszłam z domu w koszuli nocnej i zaczęłam patrolować ogród z jednej strony, a mąż z drugiej. Lataliśmy oboje w piżamach nawołując kota, a było już po 22-drugiej. Nikt z sąsiadów nie wezwał policji, najwyraźniej stwierdzili, że cierpimy na zespół stresu izolacyjnego i lepiej nas dodatkowo nie prowokować bo jesteśmy nieobliczalni.

Burza litościwie odrobinę przycichła, ale to nie rozwiązało problemu. W okolicy pojawiają się kojoty, mówiąc szczerze nie wiem czy jakiś wojowniczy szop nie miałby ochoty nadgryźć trochę kota, nowy pies sąsiadów za to na pewno by sobie nie odmówił konsumpcji.
Podsumowując, nasza Puchatość w nocy, w trakcie burzy, na łonie natury miała średnie szanse na przetrwanie w stanie nienaruszonym.
A że Siła Wyższa obdarzyła ją urodą nie dając w pakiecie inteligencji, na samodzielny powrót kota do domu nie można było raczej liczyć.

Burza zaczęła znowu się rozkręcać, a ja z kolei zaczęłam się skręcać, ale z nerwów. Dzieci w złudnej nadziei przeszukiwały pięterko kiedy usłyszałam wołanie męża.
Widok jaki ujrzałam niewątpliwe zostanie ze mną na wiele lat. Mój wielki, chwilowo mocno nawilżony mąż w piżamie, szedł trzymając przed sobą coś co kiedyś było puchatym kotem, a obecnie wyglądało jak mokry, brudny, oblepiony liśćmi i ziemią szczur z wytrzeszczonymi oczami. Z imponującego ogona został brudny sznureczek.

Prawie rok temu kiedy kąpaliśmy naszą kotkę w zlewie ważyła wtedy około kilograma i była kociakiem, teraz nie było już szans żeby się do zlewu zmieściła. W efekcie wylądowałam z kotem i z Córką w wannie, bo kot otrząsnął się z pierwszego szoku, machnął brudną łapą na higienę osobistą i chciał dać nogę. Córka trzymała, ja myłam, Junior trzymał w gotowości stos ręczników, a mąż zdaje się walczył z atakiem serca z nerwów.

Kotka została umyta, po krótkim fochu ułożyła się na naszym łóżku, gdzieś około drugiej w nocy stwierdziłam, że jednak spróbuję usnąć, bo jak padnę, to kto będzie ich wszystkich pilnował ?
Okazało się, że mąż znalazł naszą kotkę leżącą w szoku na ziemi pod krzakami praktycznie prawie już u sąsiadów. Musiała wymknąć się na spacer jak wszyscy składali meble. Spędziła kilka upojnych godzin w środku tropikalnej zawieruchy, dobrze, że ją nigdzie dalej nie wywiało. Mam tylko nadzieję, że się nie zaziębiła.

A to jest tylko początek rozrywek, o drzewach, które zatarasowały nam drogę do domu, zerwanych kablach i realnego niebezpieczeństwa, że lada moment kabina prysznicowa spadnie nam przez dziurę w suficie do kuchni będzie następnym razem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz