czwartek, 6 sierpnia 2020

Bolesne porywy serca, czyli skutki huraganu


Po burzowej nocy obfitującej w biegi przełajowe w ulewnym deszczu, tudzież ratowanie podtopionego kota, nastąpił poranek. Wydawało się, że huragan Isaias, (swoją drogą ciekawe kto wymyśla te nazwy), poleciał sobie dalej. Trochę wiało, troszkę padało, ogólnie nic specjalnego. W samo południe, prawie jak w westernie, wybraliśmy się na małe zakupy. Po niecałej godzinie jak wracaliśmy do domu, miałam wrażenie, że weszliśmy do świata równoległego, ewentualnie przenieśliśmy się w czasie i trafiliśmy na moment kiedy doprowadzony do ostateczności świat szykował się do apokalipsy.

Stwierdzenie, że wiało byłoby niedopowiedzeniem roku. Przy wietrze ok. 150 km na godzinę po raz pierwszy zobaczyłam co oznacza w praktyce określenie, że „drzewa łamały się jak zapałki”. Pierwsze drzewo upadło na samochód w ruchu, szczęśliwie dla nas nie na nas, stało się to dosłownie 30 metrów przed nami, szczęśliwie dla ludzi w pechowym samochodzie drzewo było średnich rozmiarów i oprócz unieruchomienia pasażerów w środku, gałęzie nie zmiażdżyły dachu. 
W okolicy rozszalały się syreny, policja, pogotowie i straż pożarna jeździły jakby brały udział w wyścigach. 

Po paru kilometrach dojechaliśmy na naszą ulicę, która ma kształt pentelki. Nasz dom znajduje się dokładnie w środku, tak więc możemy podjechać do siebie z dwóch stron. Wyjechaliśmy z domu godzinę wcześniej, teraz ciężko było uwierzyć, że to jest to samo miejsce, wielkie drzewa leżały, albo co gorsza wisiały na drutach wysokiego napięcia, część kabli leżała na ziemi i smażyła trawę. Nie ukrywam, że na ten widok zrobiło mi się trochę słabo. Zawsze sobie wyobrażałam, że w sytuacji kryzysowej zdążę uskoczyć przed upadającym drzewem, ale nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak musiałabym skakać, żeby mnie nie poraził prąd.

Kolejne drzewo zablokowało nam całkowicie drogę do domu, mąż odkręcił i spróbowaliśmy z drugiej strony. Tutaj było jeszcze gorzej bo oprócz zwalonych drzew, było jeszcze więcej przerwanych przewodów elektrycznych. Zostawiliśmy samochód, dokładnie jak to robią wszyscy Amerykanie na filmach katastroficznych i zaczęliśmy iść do domu. Bardziej niż spadających gałęzi i drzew obawiałam się wiszących i leżących kabli wysokiego napięcia. 

Udało nam się dotrzeć do domu, nasze drzewa udowodniłby swoją siłę i twardo stały, dookoła tylko leżały parometrowe gałęzie. Jakbym oberwała taką gałęzią to raczej bym teraz nie pisała, tylko przy dobrych układach leżała w szpitalu, przy złych gdzie indziej.
Zamknęliśmy się bezpiecznie w domu wykończeni psychicznie, syreny ciągle wyły, wiatr wył, kot miauczał, a ja tak sobie pomyślałam, że jaka szkoda, że ja nie mam jakiś szkodliwych nałogów, żeby trochę się rozluźnić, bo te stresy mnie jednak kiedyś wykończą.

Po paru godzinach okazało się, że jesteśmy szczęściarzami bo u nas nic nie pękło i mamy światło. Za to ku rozpaczy młodego pokolenia i zapracowanego męża padł internet. Okazało się, że 60 milionów ludzi w większej części wschodniego wybrzeża, którym dostarczała internet firma Optimum straciło dostęp do świata wirtualnego.
W międzyczasie w sąsiadów jakby coś trafiło, tak na moje oko był to silny strzał głupoty. Wiatr ciągle wiał, drzewa się ledwo trzymały, wielkie gałęzie nie trzymały się wcale, a sąsiedzi zaczęli maniakalnie spacerować i oceniać straty, tudzież możliwość przemieszczania się, nagle wszyscy poczuli palącą potrzebę przejażdżki.
Nikt nie zginął, co niewątpliwie świadczy o tym, że Opatrzność Boska jednak lituje się nad idiotami.

Jak już pogoda się uspokoiła wtedy służby porządkowe zaczęły usuwać drzewa i reperować kable, w związku z czym wyłączyli nam światło. Zostaliśmy pechowo z prawie rozładowanymi telefonami, z czego w jednym kapryśnie działał internet będący w jakiejś innej sieci.
I wyszło na moje, zawsze mówiłam, że nasza dzielnica to jest sztuczny twór, szklana bańka pełna złudnego poczucia bezpieczeństwa, że nic złego nie może się tu przydarzyć bo domy kosztują fortunę. Nie potrzeba było jakiegoś, specjalnego kataklizmu, zwykła burza wytrąciła wszystkich z równowagi, zablokowała drogę dojazdu a co za tym idzie uniemożliwiła chwilowy kontakt z cywilizacją, chociaż ta cywilizacja znajduje się dosłownie parę kilometrów dalej.

Jak na razie trwają prace, pomału usuwają zniszczenia, udało im się tylko odblokować drogę w jednym miejscu, pewnie za parę dni wszystko wróci do normy, ale gdyby to potrwało dłużej to oni tu wszyscy padliby z nerwów i umarli z głodu, bo nikt im nie mógłby dowieźć zakupów i jedzenia z restauracji. 



I na koniec nie odmówię sobie odrobiny dramatyzmu, bo trochę mnie to wszystko przeraziło, według mnie drzewa powinny „umierać stojąc”, nie znoszę widoku wycinania zdrowych drzew, a jak na przestrzeni jednego kilometra zobaczyłam kilkanaście połamanych i powyrywanych z korzeniami drzew miałam wrażenie, że coś mi szarpnęło serce. 



2 komentarze:

  1. O, nie wiedziałam, ze była „powtórka z rozrywki” 😳.
    A co do braku prądu - zawsze mnie zadziwia, jak w najbogatszym i rozwiniętym technologicznie kraju prawie cała infrastruktura energetyczna może być pociągnięta górą. Szczególnie, ze huragany i inne kataklizmy są tam na porządku dziennym... U Was to wioska jest, ale taka sytuacja jest w całym NYC z wyjątkiem części Manhattanu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Druty prowadzą góra z uwagi na to, ze jest zagrożenie sejsmiczne (również w CT i NY), łatwiej naprawiać w zimę i .... tańsze. To samo jest w CDN. 150km/h to nie byle wiaterek, u nas przy mniejszym mamy ten sam „krajobraz po burzy”;

    OdpowiedzUsuń