czwartek, 19 sierpnia 2021

Podróż z wirusem w tle, czyli może jeszcze kiedyś będzie normalnie

W momencie gdy lato rozbuchało się na dobre, a temperatury zaczęły wykraczać poza termometr stwierdziłam, że pora wracać do domu, (przynajmniej na chwilę).
Zaszczepiliśmy się karnie i zaczęliśmy przygotowania do podróży. Ponieważ w USA przebywamy na wizie służbowej Mężusia, należało się postarać o spotkanie z konsulem amerykańskim w Warszawie, żeby mi tę super wizę przedłużył. 
Całe przedsięwzięcie było o tyle trudne, że od momentu wybuchu pandemii, konsulaty amerykańskie na całym świecie przestały udzielać wiz, przynajmniej tak brzmiała oficjalna wersja.

W końcu udało się umówić spotkanie i rozpoczęłam wielkie pakowanie siebie i potomstwa, bo mąż zostawał na gospodarstwie sam z kotem. Wiedzeni falą bezzasadnego optymizmu wykupiliśmy nawet rodzinne wakacje na Jamajce. 
Idealny plan zakładał, że lecę do Polski, dokonuję przeglądu technicznego uzębienia tudzież innych części ciała, napawam się Rodziną i przyjaciółmi, potem wracam do stęsknionego męża, przepakowujemy się, bierzemy tylko kostiumy i olejki i śmigamy na Jamajkę, (kot zostaje zakwaterowany w kocim hotelu spa). 
Najwyraźniej rozbawiłam do łez Siłę Wyższą, bo z planów udała się tylko pierwsza cześć, a druga przeszła do historii rodziny jako wspomnienie wysoce traumatyczne.

W dzień wylotu nasza Puchatość prawdopodobnie w formie protestu wywaliła moskitierę na pięterku i wypadła z okna. Podobno koty zawsze lądują na czterech łapach, nawet z kilku pięter. Najwyraźniej nasz kot nie był świadomy tego faktu, bo wypadając dosłownie z 3 metrów na krzak i mając pod sobą dodatkowo moskitierę zwichnął sobie nogę.
Także w dzień naszego wylotu, Mężuś gnał do lekarza z kotem. Noga na szczęście okazała się tylko zwichnięta, za to kot wymagał noszenia bo kulał i według lekarza miał się oszczędzać. W efekcie mąż nosił wszędzie tego rozwydrzonego pluszaka przez ileś dni, za nim do niego dotarło, że Puchatość przerabia go na cacy, bo kulała tylko wtedy jak patrzył.
Zostawiłam kulejącego kota z mężem i wyruszyłam za Ocean.

Pierwszym sygnałem, że nowa rzeczywistość różni się od zapamiętanej była informacja na lotnisku w Nowym Jorku, że granice polskie są zamknięte dla obcokrajowcow. Obcokrajowcem przynajmniej w Polsce nie jestem więc specjalnie się tym nie przejęłam, a trzeba było, jak potem czas pokazał. 
W lotowskim samolocie, w którym praktycznie poczułam się już jak w Ojczyźnie, oprócz jedzenia w pudełkach została nam zaserwowana przez głośnik informacja, że będziemy musieli przebyć przymusową kwarantannę, 10 dni. Biorąc pod uwagę, że ja już po dwóch dniach miałam umówioną pierwszą wizytę u lekarza, zaczęłam się lekko martwić. 

Cały wypakowany rodakami samolot wpadł w panikę. Stewardesa uspokoiła wszystkich i potem zmienili informację, że kwarantanna jest obowiązkowa tylko dla niezaszczepionych osobników.
Po panice przez samolot przewaliła się ulga i wszyscy grzecznie poszli spać. Mnie ten sen jakoś nie wyszedł, ale adrenalina działała więc potem byłam na względnym chodzie. W Warszawie, oprócz upałów jeszcze większych niż w Stanach, co było dość trudne do ogarnięcia, po wyjściu z rękawa przywitało mnie dwóch muskularnych panów i zapytało o szczepienia. Okazało się, że były okienka dla równych i równiejszych, przedstawiłam dowód szczepień, odebrałam bagaż i byłam gotowa na przygodę.

Siła Wyższa nie kazała mi długo czekać. Po kilku dniach, podczas wizyty w konsulacie amerykańskim okazało się, że opuściłam Stany nielegalnie, bo przecież było wiadomo, że konsulaty nie udzielają wiz w pandemii. Wiza służbowa od turystycznej różni się między innymi tym, że przy jej załatwianiu musi uczestniczyć obowiązkowo pracodawca i zatrudniona przez niego firma prawnicza. Jak okazało się, że utknęłam w Warszawie bez wizy, od razu firma męża zatrudniła drugą kancelarię. I w efekcie cały sztab ludzi pracował nad moją sprawą. Mąż postawiony w sytuacji, że dzieci dostanie z powrotem, (bo miały wizy aktualne), a żony nie, walczył jak pitbull, znaczy kocha.

Po kilku dniach dostałam wizę z dziwną adnotacją, lekko już przewrażliwiona zwrocilam na to uwagę rozanielonemu mężowi. Okazało się, że oprócz wizy dostałam coś co nazywali pardonem prezydenckim. 
Tu krótkie wyjaśnienie, jak wybuchła pandemia, Strefa Schengen zabroniła wstępu Amerykanom, Trump nie pozostał dłużny i zabronił wstepu Europejczykom ze strefy Schengen, bo jak wszyscy wiemy wirus jest groźny tylko jeżeli pochodzi z Polski na przykład, bo już z Turcji to już zupełnie nie. Podsumowując Trump przeminął, a nowy prezydent zakazu nie zniósł. 
W drodze wyjątku ja dostałam oprócz wizy jednorazowe pozwolenie wjazdu do USA bezpośrednio z Polski, ale dzieci już nie. 

I teraz mąż wykończony już totalnie psychicznie dowiedział się od prawników, że żonę dostanie z powrotem, ale co do dzieci to może niech już ten kot mu wystarczy. Oczywiście żartuję, ale przekaz był jasny, że mamy przerąbane. 
Jedyną szansą okazała się całkowita zmiana planów. Mężuś miał zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami lecieć na Jamajkę, a ja z dziećmi zamiast do Stanów miałam lecieć na Jamajkę bezpośrednio z Polski. Na Jamajce po obowiązkowych 14 dniach pobytu, czyli kwarantannie tzw. wakacyjnej mieliśmy wszyscy wrócić do Ameryki opaleni, wypoczęci i zrelaksowani

Zanim jednak wybrałam się na Jamajkę, pojechałam do Kielc i do Władysławowa.
Aczkolwiek góralka ze mnie żadna i Góry Świętokrzyskie to raczej pagórki, ale najwyraźniej zadziałało „Góralu czy ci nie żal, Góralu wracaj do hal”.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz