sobota, 21 sierpnia 2021

Faworki, oscypki i trochę bursztynu, czyli śpiew słowiańskiej duszy

 Lekko ogłuszona problemami wizowo-transportowymi wyruszyłam do Kielc zabierając ze sobą moją podporę późnej starości, czyli Córkę. W Górach Świętokrzyskich oprócz różnych spraw natury przyziemnej, takich jak pakowanie, czy sprzątnie mieszkania Rodziców czekała na mnie Przyjaciółka.


Połączenie z Warszawy do Kielc jest proste i obecnie niezwykle szybkie, zero problemów. W oznaczonym dniu z walizką stawiłyśmy się karnie na Dworcu Centralnym i tutaj przydarzyło mi się coś niewątpliwie bez precedensu, mianowicie wsiadłyśmy, (z mojej winy), do złego pociągu. Niby wszystko się zgadzało, oprócz małego szczególiku, że jedziemy bezpośrednio do Krakowa, a nie do Kielc. O tym, że jestem trąbą jerychońską zorientowałam się dokładnie w momencie kiedy pociąg ruszył, a to co o sobie pomyślałam nie za bardzo nadaje się do druku. 
Konduktorka nie chciała uwierzyć w ogrom mojej głupoty i węszyła jakiś dziwny spisek, dowodów na szczęście nie miała, bo miałyśmy ważne bilety, co prawda do Kielc, ale zawsze dowód, że nie jedziemy na krzywy ryj.

Miałyśmy za to z Córką dwie i pół godziny na oswojenie się z sytuacją, zakupienie nowych biletów przez internet i wprowadzenie korekty do planów życiowych. Tak, Siła Wyższa cały czas nie odpuszczała. W Krakowie zdecydowałam, że jak już tu jesteśmy to grzechem byłoby nie zakupić obwarzanków i oscypków w ilościach hurtowych.
Zakupiłyśmy, złapałyśmy pociąg do Kielc i mocno spóźnione wylądowaliśmy w ramionach mojej Przyjaciółki.

I tak o to na przekór pandemii i obiegowym opiniom sceptyków, że prawdziwa przyjaźń to wymysł egzaltowanych dzierlatek, poczułam, że jeszcze może być normalnie. 
W ciągu ostatnich lat temat faworków pojawiał się regularnie w naszych rozmowach przez Ocean. I oto były, specjalnie dla mojej Córki, (ja się bezczelnie załapałam), usmażone i posypane cukrem pudrem od serca.
Po miesiącach izolacji widok Rodziców i Przyjaciół zaprawiony dodatkowo faworkami zaczął działać jak przysłowiowy miód wylewany na moją zmęczoną duszę. Dodatkowo w Kielcach odbywało się Święto Kielc i na główną ulicę Sienkiewicza wyległy tłumy bez masek. Miałam wrażenie, że znalazłam się w równoległej rzeczywistości. Cały, kilkudniowy pobyt okazał się lepszy niż kilogram antydepresantów i naładowana pozytywną energią wróciłam do stolicy.

I właściwie już wtedy zaczęłam pomału przypominać samą siebie, ale na ukoronowanie tego procesu odnowy ciała i duszy udało mi się zabrać dzieciaki i wyrwać na tydzień do Władysławowa.

Jeżeli chodzi o Władysławowo, to jestem beznadziejnie nieobiektywna, (ale miłość nie musi być).To jest mój kawałek miejsca na ziemi, (poza sezonem) i jak tam docieram to zaczynam się czuć jak gigant i to dosłownie. Alkioneus syn Gai miał podobnie, bo po dotknięciu do ziemi, w której się urodził odzyskiwał siły. Ja się nie urodziłam nad morzem, ale cała reszta działa u mnie podobnie.

Bałtyk przywitał mnie upałami, do których zdążyłam się już przyzwyczaić. W związku z faktem, że dotarłam tam w sezonie przygotowałam się mentalnie na tłumy wczasowiczów i wojny podjazdowe przy użyciu parawanów. Tłumy były, ale nie wiem, czy to przez tęsknotę za morzem, czy za ludźmi, w ogóle mi nie przeszkadzały. Z rozrzewnieniem obserwowałam rodaków, którzy szykowali profesjonalne okopy jak podczas Pierwszej Wojny Światowej.

Ja zastosowałam strategię pozycyjną, rozkładaliśmy się mianowicie prawie w wodzie, (bez parawanu), łapaliśmy opaleniznę i wdychaliśmy jod, potem robiliśmy przerwę na rybkę, żeby nas słońce nie przepaliło na wylot, a po południu do zachodu słońca łaziłam po plaży. Ponieważ moje potomstwo nie było zainteresowane moimi, wieczornymi galopami, łaziłam godzinami sama, brodząc w wodzie. Bałtyk nigdy nie był tak ciepły.

Wisienką na torcie, czy raczej w tym przypadku dorszem na ziemniaczkach okazał się fakt, że moja znajoma smażalnia od 20 lat nadal istnieje, a właścicielka żyje. I jakkolwiek makabrycznie to zabrzmiało, to był chyba mój największy lęk związany z wyjazdem nad morze. Ostatni raz byłam we Władysławowie dwa lata temu, przez ten czas, nawet bez wirusa wszystko mogło się zmienić. 
Na szczęście Bałtyk był ten sam, Pani Bożenka ta sama, dorsz, mam nadzieję nie ten sam, ale równie pyszny. 
A gdyby jeszcze za mało mi było pozytywnych wrażeń, to we Władysławowie na własne oczy zobaczyłam i spróbowałam co może powstać z połączenia Al Pacino i pączków.
Teraz mogłam wracać do domu i zacząć szykować się na Jamajkę.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz