niedziela, 22 sierpnia 2021

Lot na Jamajkę, czyli po prostu najzwyklejszy cud

 

Wakacje na Jamajce wydawały się świetnym pomysłem. No bo co może być lepsze na ogólne wycieńczenie organizmu po półtora roku pandemii niż Karaiby ? 
W dodatku lot z Nowego Jorku do Montego Bay trwa tylko 3 i pół godziny.
Jednak po zawirowaniach z wizami i restrykcjach dotyczących wjazdu z Polski do USA wszystko się zmieniło. Nagle okazało się, że to co wydawało się proste, łatwe i prawie przyjemne w Ameryce, z Polski już takie nie jest.

Pandemia nie tylko w znacznym stopniu ograniczyła loty, niektóre całkiem wyrzuciła z grafiku. O ile wcześniej były podobno loty na Jamajkę z Polski, to obecnie można było tam się dostać z Warszawy tylko z przesiadką, a cała podróż rozciągała się w czasie do kilkunastu godzin. W dodatku o ile na wakacje, zwłaszcza w tropiki nie zabiera się całej szafy, to tym razem leciałam z Polski z bagażem w ilości sztuk 6, 3 duże i 3 małe walizki, w sumie 90 kg.
Po zamieszaniu z biletami, zdecydowaliśmy z mężem, że polecę z dzieciakami do Londynu na Heathrow, prześpię w hotelu noc, a następnego dnia złapiemy lot na Jamajkę z lotniska Gatwick. Rozwiązanie może nie idealne, ale całkiem wygodne.

Jeżeli myślałam, że Siła Wyższa rozbawiona moimi planami już mi odpuściła po sytuacji z pociągiem do Krakowa, to byłam w błędzie.

Powrót do Polski w pandemii był stresujący, ale do przeżycia, sytuację bowiem ratował fakt, że wracaliśmy do Ojczyzny i nikt nas nie mógł cofnąć z granicy. W przypadku podróży z gatunku wakacyjno-rekreacyjnych sytuacja wyglądała niestety zupełnie inaczej.
Przede wszystkim oprócz paszportów i biletów, testów na covid, zaświadczeniach o szczepieniach, targałam ze sobą kilku stronicowe formularze A4, dotyczące pobytu w Londynie i na Jamajce.
Samolot do Londynu mieliśmy o 18.15, byliśmy na lotnisku ponad trzy godziny wcześniej.
Na początku wszystko wyglądało normalnie, przy odprawie bagażu jednak pan celnik zaniepokoił się, że w Londynie mogą mnie zatrzymać na kwarantannie, bo tam wszyscy panikują ze względu na deltę, a ja miałam się przemieścić nie tylko z lotniska na lotnisko ale zaliczyć dodatkowo nocleg w tak zwanym międzyczasie. 
Optymistycznie postanowiłam tkwić w fazie wyparcia, że coś takiego w ogóle może być możliwe.

Po odbyciu odpraw, prześwietleń, i całego standardowego procesu na lotnisku, pozostało nam tylko udać się do samolotu i tutaj okazało się, że jeszcze raz będą sprawdzać nam paszporty. 
Niby nic poważnego, ale przed nami ustawiła się wielka grupa Azjatów, okienek z panami celnikami było niewiele, a jak już udało nam się do takiego okienka dostać to pan był jak dla mnie trochę za bardzo wyluzowany. Trwało to wszystko koszmarnie długo w momencie, jak już nas przepuścili, podano informacje, że zakończyli przyjmowanie na pokład do Londynu. Dopadliśmy do wejścia do rękawa, mniej niż dwie minuty później, (sprawdzałam z zegarkiem w ręku), i nie wpuścili nas na pokład samolotu. 
Nie pomogły żadne usprawiedliwienia, powiedzieli, że nasz bagaż już na nas czeka i było po sprawie. Sytuacja była na tyle podejrzana, że nawet jeżeli mieli prawo nas nie wpuścić bo się spóźniliśmy wszystko jedno ile, to na wyciągnięcie naszego, odprawionego bagażu powinniśmy trochę poczekać. Fakt, że bagaż był już na zewnątrz był conajmniej zastanawiający. Podobno takie sytuacje zdarzają się teraz często.

I tak oto po raz pierwszy i mam nadzieję ostatni raz w życiu spóźniłam się na samolot.
Uczucie wyjątkowo nieprzyjemne w normalnych czasach w pandemii okazało się traumą gigant. Po pierwsze następnego dnia mieliśmy wylot na Jamajkę z Londynu, do którego nie było już jak się dostać, a po drugie w momencie straty lotu do Londynu, traciliśmy automatycznie lot na Jamajkę, bo wszystko było na jednym bilecie i system nas wyrzucał.

Odebrałam bagaże, okopałam się na Okęciu siedząc na sześciu walizkach i zadzwoniłam do męża. 
W Warszawie zaczął się piątkowy wieczór i pomału stało się jasne, że jesteśmy w pewnej części ciała Afroamerykanina.
Wiedziona ostatnim błyskiem natchnienia kazałam mężowi działać, bowiem dzięki różnicy czasu w Stanach było dopiero wczesne popołudnie. 
Najpierw zarówno Warszawie jak i w Stanach zaproponowali nam połączenie przez Zurich, ale za dwa dni.
W takiej sytuacji Mężuś poinformował mnie, że anulujemy wakacje i będziemy się starać o pozwolenie wjazdu do Stanów dla dzieci. Moja rogata dusza podniosła łeb, do tej pory nie wiem co ciągle trzymało mnie na Okęciu, pewnie mój Anioł Stróż.

Wychodząc z założenia, że młode pokolenie, które praktycznie nie oddycha bez użycia telefonu lepiej sobie poradzi niż Matka Polka, zaangażowałam Córkę do szukania połączeń lotniczych.
W Warszawie zapadał zmrok, Okęcie opustoszało, a ja siedziałam na walizkach wierząc w cud.
I oto cud zaczął się dziać na moich oczach, Córka znalazła połączenie, Mężuś w Stanach załatwiał bilety, co było logistycznym koszmarem, bo agent odpowiedzialny za nasze bilety siedział sobie w Indiach.
Wreszcie się udało i wtedy dopiero zaczęło się dziać, mieliśmy trochę ponad godzinę żeby się znowu odprawić, a cała podróż miała wyglądać następująco:

Wylot z Warszawy do Odessy o 22.40, dwie godziny lotu, w Odessie 2 godziny i 40 minut czasu, żeby odprawić się na samolot do Rygi, 2 godziny lotu, w Rydze półtorej godziny przerwy i lot do Londynu, czas lotu 3 godziny, w Londynie 4 godziny przerwy i 10 godzin lotu na Jamajkę.

Odradzali nam to rozwiązanie wszyscy, bo margines czasowy był tak niewielki, spóźnienia na tych trasach dość częste, także prawdopodobieństwo, że wakacje spędzę gdzieś na Ukrainie było spore.
Zaryzykowałam. Poinformowałam Rodziców, że jakoś tak się śmiesznie złożyło, ale że nie dzwonię z Londynu, tylko z Warszawy i właśnie wylatuję na Ukrainę.

Do Odessy lecieliśmy niedużym samolocikiem, zapakowanym po dach, miałam wrażenie, że oprócz nas lecą sami mężczyźni w sile wieku. Z Odessy do Rygi, nie wiem dlaczego lecieliśmy klasą biznesową i jedzenie jakie nam zaserwowali było lepsze niż jadłam w większości amerykańskich restauracji. Z Rygi do Londynu, to było już gdzieś nad ranem, lecieliśmy wielkim samolotem, w połowie pustym, a z Londynu na Jamajkę lecieliśmy  wielkim Boeingiem 747 zapełnionym do ostatniego miejsca, w sumie 640 pasażerów, oprócz nas i może 5 innych osób reszta to byli sami Jamajczycy. 

Przez cały czas trwania tej szalonej podróż nie zmrużyłam oka, gdzieś między Odessą, a Rygą okazało się, że samolot ma opóźnienie i nie mamy większych szans, żeby zdążyć na czas. W praktyce to wyglądało tak, że my jeszcze podziwialiśmy chmurki, a na dole zaczynała się nasza odprawa. Nie wiem jak to się stało, że zdążyliśmy, ledwo, ale zdążyliśmy. Na każdym lotnisku pikałam podczas prześwietlania bagaży. Nie wiem dlaczego, bo oprócz letniej sukienki i bielizny nic na sobie nie miałam, ani butów, ani nawet zegarka. W efekcie zostałam dokładnie wymacana przez polskie, ukraińskie, łotewskie i brytyjskie celniczki.

W Londynie stało się dla mnie jasne, że może Siła Wyższa zdecydowała się ingerować w moje plany nie z poczucia humoru, ale z litości. Jestem pewna, że zatrzymaliby nas w Londynie, gdybyśmy dosłownie nie lecieli dzikim tranzytem, z postojem tylko 4 godzinnym w Londynie. Po spędzeniu nocy poza lotniskiem prawdopodobnie posiedzielibyśmy sobie na kwarantannie i to niestety nie na koszt Królowej.

Podsumowując, mimo zalewu informacji, błyskawicznych połączeń, internetu itd, tak naprawdę nie do końca wiemy czego się spodziewać podróżując w pandemii. Dopiero na własnej skórze odczułam jak bardzo wszystko zmienił covid. O ile w Odessie i Rydze królowała biurokracja, o tyle w Londynie wszechobecna była panika. Nie ukrywam, że odetchnęłam dopiero kiedy wsiadłam do samolotu na Jamajkę. Mój, własny, osobisty mąż powiedział, że nie wierzył, że mi się uda.
Nie wnikając w różnice czasowe byliśmy w podróży ok. 35 godzin, potem rozpoczęliśmy wakacje kwarantannowe na Jamajce.


1 komentarz: