wtorek, 11 lutego 2020

Korzenie, czyli obywatelstwo świata


Patrzę na moje Dzieci i coraz częściej pogrążam się w melancholijnej zadumie. 
Jak chyba każda troskliwa matka zastanawiam się co z nich wyrośnie i dodatkowo lubię się zamartwiać zadając sobie masochistyczne pytania, gdzie wyrosną, gdzie zapuszczą korzenie i co gorsza czy w ogóle je zapuszczą.
Jakoś bowiem tak się ostatnio przyjęło, że korzenie straciły na wartości, a czasami wręcz są tą, wstydliwą częścią życiorysu, którą się w rozmowie, na przykład, skwapliwie pomija.

W Stanach mieszka ok. 10 milionów Polaków. Spora część z nich oprócz nazwiska, płynnie włada językiem przodków. Jest też oczywiście grupa, która udaje, że z Polską nie ma nic wspólnego, a ich nazwisko chociaż brzmi na przykład „Dziubdziusiński”, jest typowo amerykańskie.
Najbardziej szokującą historię usłyszałam od jednej czterdziestoletniej pańci z typowo polskim nazwiskiem, która opowiedziała mi jak jej rodzina wyemigrowała z Polski, kiedy ona była nieletnim dziecięciem, a jej mama całe życie tęskniła za starym krajem, wracała co roku, zabierała ze sobą ową córeczkę i pokazywała kraj przodków. 
Podobno zawsze jak wracała do Stanów to płakała, (Mama, nie pańcia).
Z czystej ciekawości zapytałam do jakiego miasta w Polsce tak wiernie wracały, pańcia niestety nie pamiętała nazwy.

Mogłabym przytoczyć kilkanaście takich historii, które usłyszałam na własne uszy i drugie tyle, które opowiedziały mi moje dzieci. Hitem było, jak po dwóch latach okazało się, że koleżanka z klasy mówi płynnie po polsku.
Za każdym razem było mi wstyd i czułam pogardę. Nikt nikomu nie broni zmieniać obywatelstwa, nazwiska, wić gniazda na krańcach ziemi, zachwycać się nową Ojczyzną, ale dlaczego trzeba się jednocześnie wstydzić i wypierać własnego pochodzenia ?
Chyba najsmutniejsze w tych wszystkich historiach było to, że bez względu jak bardzo ci wszyscy ludzie starali się być amerykańscy i jak bardzo zabiegali o akceptację otoczenia i tak byli odrzucani przez „prawdziwych” Amerykanów, których przodkom udało się dotrzeć do Stanów 100 lat wcześniej.

I odpuścimy tutaj sobie wszystkie polityczne dywagacje. Z Ojczyzną jest tak jak z Matką, trzeba ją kochać i szanować, chociaż czasami bywa to trudne.
Co do mnie, to ja jestem chyba przypadkiem beznadziejnym. Serce mi się ściska, kiedy patrzę na to co się dzieje obecnie w Polsce, ale jednocześnie jestem dumna, że jestem Polką. Mamy tyle powodów, żeby się wstydzić jako naród i tak dużo, żeby być dumni z naszego kraju. 
Po prostu czasami ciężko jest pamiętać.
A Ameryka potrafi być fascynująca, zaskakująca i piękna, ale jak wiemy, piękno jest w oku patrzącego. Można zachwycać się Wielkim Kanionem i jednocześnie planować wypad do Władysławowa. Tajemnicą jest tutaj zrozumienie, że można znaleźć ukochane miejsca na całym świecie i nie wszystkie muszą być egzotyczne i piękne jak z reklam biur turystycznych.

Nasza rodzina przyjechała do Stanów na różnych etapach rozwoju osobistego.
Ja z mężusiem już jako ukształtowane jednostki, świadome swoich zalet i wad, Córka, na progu dorosłości, przejawiająca gorącą chęć pozostania za granicą, nie tracąc jednakże nic ze swojej osobowości, Junior, najmłodszy, najbardziej elastyczny i gotowy na zmiany oraz Świnki, które o zdanie i przekonania polityczne nikt nie pytał.

Po ponad dwóch latach pobytu za Wielką Wodą postanowiłam przyjrzeć się bliżej mojemu, prywatnemu stadu i śladom jakie odcisnęła na nim Ameryka i jeżeli zajdzie taka potrzeba zmienić trochę nastawienie.
Zaczynając od zwierzaków, Świnki zaaklimatyzowały się, konsekwentnie unikając wszelkich kontaktów z wiewiórkami, orłami, sokołami, szopami, kojotami i innymi groźnymi tubylcami. 
Nowy członek naszej rodziny puchata Kotka z amerykańskim rodowodem, musiała dość szybko zmienić nie tylko język i obywatelstwo na polskie, ale również nastawienie. Okazało się, że dzicy Polacy okazują uczucia z prawdziwie ognistym, słowiańskim zacięciem. Puszysta piękność zaakceptowała ułańską fantazję, a w bonusie okazało się, że nikt z niej nie robi idioty i nie przebiera w kostiumy z okazji różnych świąt narodowych. Ogólnie myślę, że wyszła na plus.

Stosunkowo najspokojniej proces asymilacji w amerykańskiej rzeczywistości przeżył mężuś Jego wrodzona pogoda ducha, spokój i zwyczajna dobroć okazała się niezwykle pomocna w różnych sytuacjach pełnych nonsensu i głupoty. 
Co nie znaczy, że nie dostrzega i nie męczą go atakujące zewsząd absurdy.

Moja Córka rozwinęła skrzydła, przypomina mi kołującego majestatycznie orła nad gniazdem, w którym siedzę ja. Każdy jej sukces: matura, egzaminy, świetne oceny, aplikacje na studia oddalają ją ode mnie. Patrzę jak wznosi się coraz wyżej i z jednej strony mam ochotę wyciągnąć ręce i złapać ją, żeby wiatr ją gdzieś za daleko nie wywiał, a z drugiej rozpiera mnie duma, która jest nie do opisania. 
Udało jej się osiągnąć idealną równowagę. Nie zapomniała kim jest, a jednocześnie z mądrością znacznie przekraczająca jej faktyczny wiek, wybiera z tego, dzikiego świata nowe elementy, tworząc krok po kroku dorosłą wersję siebie. 

I jest jeszcze Junior, rozglądam się po naszym pomału pustoszejącym gniazdku i widzę go, słodziakowate, „brzydkie kaczątko”, które tak samo jak jego andersenowski odpowiednik stara się zaaklimatyzować we wrogim środowisku, zupełnie nie pasuje do reszty kaczek, walczy, wątpi w siebie i cały czas nie zdaje sobie sprawy, że jeszcze trochę, a rozwinie wspaniałe skrzydła i zostawi daleko w dole całe to snobistyczne, zakompleksione, puste ptactwo z przedmieścia.

Z nim jest mi chyba najciężej utrzymać „polskość” w garści.
Język angielski zalewa go z każdej strony. Szkoła, koledzy, przyjaciele, wrogowie, telewizja, sąsiedzi itd., wszystko w obcym języku, okraszonym różnicami kulturowymi.
I na przeciw tego, całego potopu stoję ja, Matka Polka kontra Amerykańska Fatamorgana.
Bez względu na to jak bardzo się staram, pomału między palcami zaczyna mi przeciekać, (no w końcu nie jestem Zaporą Hoovera).
Na przykład matematyka, okazuje się, że po angielsku jest łatwiejsza niż po polsku, podobnie jak biologia. Praktycznie, tematy z gatunku mniej życiowych zaczynają pomału brzmieć łatwiej po angielsku.

Ratunkiem jest weekendowa, polska szkola, ale to cały czas wydaje mi się za mało.
Największą frustracją, która mnie dopada na tym malutkim kawałku Polski w Stanach, jest fakt, że polskie dzieciaki mówią tu do siebie po angielsku. Junior też nie jest uszczęśliwiony tym faktem. Kiedy ma do wyboru kumplować i komunikować się z Hiszpanem po angielsku, a z Polakiem też po angielsku, woli Hiszpana. 
I zupełnie mu się nie dziwię, dzieciak ma wrodzoną niechęć do fałszu.

O ile pogodziłam się niechętnie z faktem, że moje dzieci część wiedzy pochłaniają po angielsku, o tyle zawzięłam się przy religii.
Kiedyś usłyszałam stwierdzenie, że człowiek tak naprawdę modli się tylko w języku ojczystym, jeżeli to się zmienia, to znaczy, że zmienia się adekwatnie reszta jego życia.
Jeżeli kiedyś moje Dzieci postanowią, że chcą modlić się w innym języku bądź nie modlić wcale, to będzie ich decyzja. Do tego czasu nie pozwolę, żeby ktokolwiek narzucał im to na siłę.
Tu wyjaśnię moje całkowicie subiektywne przekonanie odnośnie religii. 

Mój znajomy określił kiedyś religię jako swojego rodzaju przewodnik jak przeżyć życie, z zaznaczeniem że nie ma jednego właściwego, (przewodnika oczywiście).
Z kolei znajomy mojej Przyjaciółki powiedział jej kiedyś, „że najważniejsze jest żeby w coś wierzyć”, w co to już sprawa drugorzędna. 
Bóg i wiara jest jedna, różnych religii istnieje dość sporo.
Być może zbulwersowałam teraz moich czytelników, ale ja zasługuję na to, żeby pisać to co faktycznie czuję, a te osoby, które to czytają zasługują na to żeby ich nie okłamywać.

Żyć i stworzyć dom można wszędzie na świecie, ale rodzimy się tylko w jednym miejscu. Możemy sobie wybrać Ojczyznę, ale jakoś nie sądzę, że określenie Obywatel Świata brzmi dumnie, brzmi samotnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz