poniedziałek, 3 czerwca 2019

Amerykański bal maturalny, czyli jak to było naprawdę


Nadszedł dzień Balu.
W celu wprowadzenia odpowiedniej atmosfery, zamieszczam zdjęcie, (oryginalne). W tle różowy tiul, srebrna kosmetyczka, która awansowała do roli kopertówki wieczorowej, oraz ręka mojej córki wraz z bukiecikiem "nadgarstkowym".


Anioł Stróż mojego męża najwyraźniej stwierdził, że co za dużo to niezdrowo i mężuś wrócił na łono stęsknionej rodziny.
Pojawił się i od razu został wciągnięty w wir balowego szaleństwa.
Można powiedzieć, że to była taka mikro symulacja przed weselem, ostatni raz tak się czułam podczas przygotowań do własnego ślubu, tylko różnica była dość znacząca, ponieważ po zakończeniu przygotowań, zamiast promienie i pięknie wyglądałam jak wynędzniały szczur.

Za to, co najważniejsze moja córka wyglądała pięknie, więc można powiedzieć, że szczur  się wykazał i odpowiednio pomógł Kopciuszkowi.
A było naprawdę nerwowo, niby miałyśmy rozpisany plan na wszystkie czynności upiększające, ale w praktyce, jak to zwykle bywa posypało się wszystko.

Zaczynając od kreacji, po serii przymiarek i rozterek, zwyciężyła suknia w stylu indyjskim, (dla przypomnienia góra błyszcząca, kawałek gołego brzucha i dół, cały w różowych tiulach na satynie tego samego koloru).

Rankiem w dzień balu mój mąż został zaanektowany przez nasze dziecko i pojechali zakupić trochę brylantowych spinek do włosów, w celu stworzenia fryzury odpowiadającej stylowi sukni.
Ja w międzyczasie obejrzałam kilka filmików na youtubie, oglądając nieletnie panienki nakładające makijaż jak prawdziwe profesjonalistki, zaczęłam mieć kompleksy i początki nerwicy.

Córka miała wizję zarówno co do fryzury jak i makijażu, ja za to miałam palpitacje serca i wizję rychłego zawału.
Zaczęłyśmy od fryzury. Cały proces w internecie nie wyglądał na specjalnie skomplikowany, zakręcone włosy upięte w finezyjny kok. W praktyce ta finezja mi uparcie nie chciała wychodzić, a jak już wyszła, to okazało się, że fryzura nikogo nie zachwyciła.
Ponowiłam próby, po pięciu podejściach, udało mi się stworzyć coś interesującego.
Nie zdążyłam złapać oddechu, kiedy przyszło mi wpinać brylanty.
Po kilku próbach, serii ukłuć i dzielnych westchnień mojego dziecka, fryzura została zakonserwowana lakierem do włosów.

Przystąpiłam do makijażu i tutaj już miałam regularne ataki paniki. Odpowiedzialność wisiała nade mną jak miecz Damoklesa, cienie do powiek uparcie nie chciały błyszczeć tak i tam gdzie powinny, czas się kurczył, a ręce mi się trzęsły jak galareta.
Skracając opis procesu, wreszcie się udało osiągnąć upragniony przez córkę ideał.
Małżonek w tym czasie wykonywał podobne zabiegi odświeżająco-kosmetyczne, ale na naszym samochodzie.

Kolega zameldował przez telefon, że już jedzie z rodzicami, zrobiło mi się autentycznie słabo.
Córka robiła sobie paznokcie, a ja na niej zaszywałam górę sukienki.
Ten dramatyczny gest, miał swój sens, bo jako praktyczna Matka Polka, wolałam uniknąć sytuacji, kiedy guziczek się spontanicznie podczas pląsów odepnie i zamiast romantycznie będzie traumatyczne.

Nie wiem jakim cudem udało się ! Robiłam córce zdjęcia, kiedy pod domem zaparkował kolega z kwiatkami i rodzicami, gotowymi do robienia sesji zdjęciowej i wyrażania zachwytów.

W tym momencie spojrzałam w lustro, (duży błąd), całe szczęście, że rano lekko zadbałam o wygląd, ale i tak łuna szczurkowej szarości ode mnie biła.

Kolega pod krawatem, przejęty zasadził córce kwiatki na nadgarstek.
Grupowo zrobiliśmy jeszcze kilkadziesiąt zdjęć, następnie zapakowaliśmy bohaterów dnia do naszego samochodu i odwieźliśmy na bal.

Impreza była organizowana w Hotelu Hyatt Regency, byłam strasznie ciekawa, więc złamałam wszystkie zasady i dlatego jak już młodzież opuściła nasz samochód, zaparkowaliśmy na parę minut, żeby podziwiać zjeżdżających się na bal maturzystów.
Wrażenia jedyne w swoim rodzaju, przede wszystkim oprócz obowiązkowych smokingów i długich sukien, w oczy biła różnorodność.

Mój mężuś stracił mowę na widok uczestników balu, ja byłam przygotowana psychicznie, ponieważ w celach poznawczych obejrzałam kilka relacji z takich imprez.
Przed naszym samochodem pojawiły się dziewczyny, które w teorii musiały mieć 16-18 lat. Teoria wymiękła, przed naszymi oczami przedefilował korowód kobiet, w kreacjach może i długich, ale za to niezwykle skąpych u góry.

Na widok pierwszego popiersia, które prawie wyskoczyło z sukienki, mężuś w panice spojrzał na mnie ewidentnie szukając ratunku przed tym przedwczesnym zalewem kobiecości.
Obiektywnie należy dodać, że część panienek była ubrana bardziej klasycznie, aczkolwiek nawet one wyglądały jakby kończyły właśnie studia, a nie liceum.
Chłopcy z kolei wyglądali tak jak powinni, czyli jak wyrośnięte dzieciaki w niewygodnych garniturkach, podduszone przez krawaty oraz rożnego rodzaju kolorowe muchy.

I tutaj kończą się moje wrażenia, co się działo dalej wiem od córki.

Przy wejściu stał tajemniczy fotograf i robił zdjęcia, a w środku czekała już cała armia nauczycieli, gotowych własnym ciałem bronić wejścia osobowym niezaproszonym tudzież elementowi wywrotowemu.
Najpierw było badanie na zawartość alkoholu we krwi, obyło się bez typowego "dmuchania w balonik", trzeba było tylko dyszeć jak pies, zdecydowanie bardziej higieniczne.
Potem była rewizja na okoliczność alkoholu w formie płynnej, czyli szukanie tak zwanej kontrabandy. Wszystkie torebki zostały przetrząśnięte i dokładnie sprawdzone.

Co ciekawe jak raz już ktoś wszedł do środka, nie mógł wyjść na powietrze i wrócić, najwyraźniej wszyscy bali się przemytu alkoholu i co bardziej prawdopodobne narkotyków.

W balu uczestniczyło około 300 osób, w sali przystrojonej balonikami i płatkami róż, stały okrągłe stoły, a w środku był parkiet do tańczenia. Muzykę zapewniał profesjonalista, który jako jedyny nie wzbudził jakiś, szczególnych zachwytów, głownie przez swój gust muzyczny.
Co nie przeszkodziło naszemu dziecku tańczyć cały czas, z małymi przerwami na posiłki, które roznosili kelnerzy, (zimne przekąski, ciepłe dania i oczywiście bezalkoholowe napoje pełne bąbelków).

Wkrótce stało się jasne, że nie wystarczy mieć super szpilki, trzeba jeszcze umieć się w nich chodzić o tańczeniu nie wspominając. W efekcie większość dziewczyn tańczyła na bosaka, a piersi latały luzem, (dosłownie). Generalnie dziewczyny tańczyły często trzymając swoje popiersie w garści w obawie przed spontanicznym obnażeniem i tak zwanym nieobyczajnym zachowaniem.
Jedna dziewczyna miała prześwitującą kreację i wpadła na świetny pomysł, żeby zamiast stanika przylepić na sutkach gwiazdki, powiedzmy, że konstelacja może coś by zasłoniła, dwie planety nie dały rady.

Nie było wyborów Króla i Królowej balu, oficjalny powód pozostał nieznany, może obfitość biustów przytłoczyła organizatorów.
Sukienka córki wzbudziła ogólne uznanie i podziw, (nie było drugiej, takiej samej), a tajemniczy facio robiący zdjęcia na wejściu okazał się fotografem miejscowej gazety, dzięki czemu mogliśmy się dodatkowo oficjalnie zachwycić nasza córką, która wyglądała jak milion dolarów z małym dodatkiem magii Disneya.

Zostaliśmy ostrzeżeni przez wiele osób, że o ile bal jest bardzo bezpieczny, o tyle dzikie imprezy po, już nie. Tutaj na szczęście ni było stresu, bo nasze dziecko nie miało w planach żadnych orgii.
Mąż odebrał naszą parkę i przywiózł grzecznie do domu. Na ich widok coś mi się w środku uśmiechnęło, wyglądali jak dwa szczeniaczki, które wyszalały się za wszystkie czasy.
Kolega w uśmiechach odjechał do swojego domu, a nasza córka w nie mniejszych uśmiechach, zdała nam dokładną relację.

Kopciuszek szczęśliwie wrócił, aczkolwiek była to ulepszona wersja, bowiem po pierwsze w sukni balowej, a nie w łachmanach, w dwóch pantofelkach, dynia została bezpiecznie zaparkowana w garażu, a w domu czekał na nią stary, polski szczur, szczęśliwy i wzruszony, że dał radę, chociaż nigdy wcześniej nie szykował żadnej księżniczki na bal.

1 komentarz: