wtorek, 18 czerwca 2019

Moje Morze, czyli totalnie emocjonalnie

W latach 90-tych, powstał "Don Juan deMarco" z Marlonem Brando i Johnem Deppem, bardzo sympatyczny, romantyczny film o miłości. 
Kończył się krótkim podsumowaniem Marlona Brando, natchniona urokiem tych słów, postanowiłam je zagarnąć i zmodyfikować dla własnych potrzeb.


Jestem Duszą poszukującą, poznałam wielu ludzi i zwiedziłam wiele pięknych miejsc, podziwiałam piramidy, świątynie i zabytki zapierające dech w piersiach, pływałam w wielu morzach i jednym oceanie i widziałam miliony fal.
Bałtyk jest zimnym morzem z kapryśną pogodą i wiatrem, który potrafi "przewiać" człowieka do kości.
Jest piękny, mój i tu zawsze jest mi łatwiej wierzyć, że wszystko jest możliwe.

Wygląda na to, że romantyzm wkrótce podzieli los mamutów, (mimo iż według Marlona Brando jest bardzo zaraźliwy), więc może dam upust uczuciom póki nie jest to jeszcze określane jako zaburzenie osobowości. 
Tak mnie trochę poniosło emocjonalnie, ponieważ po trzech latach przerwy, wróciłam do Władysławowa "naładować akumulatory".
Zaczęłam tu przyjeżdzać w czasie studiów. Najpierw to były wypady "majówkowe", a potem coraz dłuższe pobyty. 
Przez lata nazbierałam mnóstwo wspomnień związanych z tym miejscem. 
Płakałam na tej plaży, dumałam nad swoim życiem, marzyłam i przeżywałam prawdziwe chwile szczęścia.

Mój mąż szykując się do wielkiego, życiowego kroku, jakim było poślubienie mnie, jako, że wcześniej nie miał wprawy na tym polu, podszedł do sprawy praktycznie i zapytał jak ma mi się oświadczyć, (mężczyźni lubią konkrety).
Wariantów było kilka: elegancka restauracja full wypas, egzotyczne miejsce lub podejście pragmatyczne, pobieramy się i już, bez tkliwych pytań i odpowiedzi.

Nie miałam żadnych problemów z wyartykułowaniem moich potrzeb, chciałam, żeby oświadczył mi się na plaży we Władysławowie, bez padania na kolana, chciałam tylko, żeby świeciło słońce, szumiało morze i żeby nie było ludzi.
Morze zachowało się przyzwoicie i falowało romantycznie, słońce najwyraźniej nie chcąc okazać się gorsze pięknie świeciło, a mój biedny mąż oświadczył mi się tak jak chciałam, stojąc po kostki w wilgotnym piasku w maju.

Zastrzegł tylko biedak, że pierścionek zaręczynowy wybierzemy wspólnie, więc niejako oświadczył się "na sucho".
Następnie wsiedliśmy w pociąg i wróciliśmy do Warszawy. Zamiast kwiatów, piasek we włosach, czerwone nosy od słońca i ubiór mocno sportowy. 

Wyglądaliśmy dokładnie tym czym byliśmy zakochaną parą, która właśnie wróciła znad morza, nawet pachnieliśmy solą i morzem, (wędzone rybki itd).

W obliczu tak ważnego wydarzenia, nie pomyśleliśmy, że  powinniśmy się przebrać, tylko prosto z dworca pojechaliśmy do Arkadii w celu nabycia namacalnego dowodu zaręczyn.
I tu przytrafiła nam się scena jak z filmu Pretty Women, kiedy Julię Roberts nie chcieli obsłużyć w ekskluzywnym sklepie.
W Arkadii jest kilka sklepów jubilerskich, w pierwszym kazali nam tak długo czekać, aż w końcu załapaliśmy, że się nie doczekamy zaprezentowania biżuterii, w drugim co prawda udało nam się coś zobaczyć, ale sytuacja była napięta jak cięciwa.
Nie widzieli w nas potencjalnych klientów, tylko kogoś w rodzaju nowej wersji dziwnych hipisów, którzy albo połkną jakiś pierścionek, albo w formie protestu zbiją wystawę.
Na samym końcu trafiliśmy do sklepu Red Rubin i tu o dziwo rozpromieniona sprzedawczyni, zlekceważyła nasze polarki, średnio wyjściowe adidaski, czerwone nochale i całą resztę. 

Można powiedzieć, że wręcz zasypała nas złotem, dosłownie, a nie w przenośni.
Co było o tyle dziwne, ponieważ wyglądaliśmy tak, jakby w najlepszym razie stać nas było na frytki, a nie na kamienie szlachetne.
Wybraliśmy pierścionek, a mąż rozpromieniony, rozkręcił się i zamówiliśmy obrączki.


Nie wytrzymałam i po uregulowaniu rachunku opowiedziałam jej nasze, wcześniejsze przygody. Zapytałam dlaczego nas obsłużyła i to tak sympatycznie, a przy tym skutecznie.
Młoda sprzedawczyni oświeciła mnie, że na początku szkolenia w tym sklepie, kategorycznie zakazano jej oceniać klientów po wyglądzie, który może być mylący, (no i fakt, tym razem był).
Już prawie chciałam jak Julia Roberts w polskim wydaniu, wrócić do wcześniej odwiedzanych jubilerów i zamachać im upierścienioną ręką przed twarzami.

Wracając do tematu podróży nad morze, potem przez wiele lat jeździłam do Władysławowa z dziećmi, hartując je i jodując, jednocześnie, tylko wszystko to robiłam zawsze przed sezonem, kiedy nie trzeba się było bić na plaży o kawałek miejsca i stać w gigantycznych kolejkach po smażoną rybkę czy gofra. 


Na tej plaży moje dzieci raczkowały, potem biegały, notorycznie usiłowały jeść piasek, moczyły się w lodowatej wodzie, nie łapiąc nawet małego katarku, córka budowała zamki, syn kopał wielkie doły, a ja marzyłam patrząc na fale.

Ameryka dostarczyła  (i wciąż mi dostarcza), mnóstwa wrażeń, wspaniałych i wręcz przeciwnie, a jak to wiedzieli już nasi przodkowie, w życiu nie ma nic za darmo.
Jedyną rzeczą na jaką mamy wpływ i to też niestety nie zawsze, jest decyzja za co i ile chcemy płacić.
Pozostając w klimatach finansowych, można powiedzieć, że jadę na debecie i żeby zmierzyć się po wakacjach z gimnazjum, liceum i całą amerykańską rzeczywistością potrzebowałam usiąść na mojej plaży, zjeść smażoną rybę w mojej restauracji i jak banalnie by to nie zabrzmiało, przypomnieć sobie kim jestem.

Skontaktowałam się z Panią, od której od wielu lat wynajmowałam ten sam pokój i ponownie go zarezerwowałam.
Szkoła wreszcie się skończyła, zapakowałam siebie i juniora, (córka zdecydowała się dolecieć trochę później), wsiadłam do samolotu i wylądowałam w Warszawie w niedzielę, a w poniedziałek zapakowaliśmy się najpierw do super wygodnego pociągu do Gdyni, a potem ciuchci z 1977 roku do Władysławowa.


I tak oto, po rożnych przygodach w Stanach, Meksyku i na Barbadosie, znowu znalazłam się w znajomym otoczeniu.
Bałam się zmian, które oczywiście mają miejsce zawsze, ale nie były straszne. 
Nasza knajpka, w której stołowaliśmy się od lat, nadal stoi i serwuje takie, same pyszne ryby, (tylko pomału przechodzi w ręce następnego pokolenia, czas nie ma litości dla nikogo).
Na plaży zbudowali mały deptaczek, ale reszta pozostała bez zmian. 
Miałam wręcz wrażenie, że rozpoznaję część fal, które cierpliwie na mnie czekały.
Wiem, że brzmi to zupełnie nieracjonalnie, ale to miejsce należy do mnie i w związku z tym istnieje spore prawdopodobieństwo, że pojawią się wpisy bezwstydnie romantyczno-nostalgiczne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz