poniedziałek, 20 września 2021

Jamajka, czyli, a miało być tak pięknie…i było

 Padłam ofiarą zmęczenia, (w pozytywnym znaczeniu tego słowa) i lenistwa, ewentualne efekty procesu starzenia kategorycznie wypieram.

Po wakacjach na Jamajce tyle się zaczęło dziać, że nie za bardzo miałam siły, żeby się skupić na pisaniu.
I właściwie czułam silną pokusę, żeby zaburzyć trochę chronologię i opisać co dzieje się teraz w moim życiu, ale karaibskie klimaty wygrały.

Gdybym miała opisać Jamajkę w dwóch słowach, byłyby to określenia zielona i biedna z dodatkowym uzupełnieniem, że to zdecydowanie nie jest kierunek wakacyjny dla rasistów, ale o tym wszystkim będzie trochę później.
Kiedy wraz z moim potomstwem i blisko 100 kg bagażu wylądowałam w Montego Bay nie czułam się już nie tylko sobą, ale nawet jednostką ludzką. Po wyjściu z samolotu na dzień dobry zbadali nam temperaturę i kazali dezynfekować ręce. Jak się później okazało, te procedury wraz z maseczkami towarzyszyły nam przez cały czas pobytu.

Ponieważ nie mieliśmy zorganizowanego transportu do hotelu, postanowiłam zażyć lokalnego kolorytu i wziąć taksówkę z lotniska, a co tam raz się żyje i trzeba szaleć.
Okazało się to łatwiejsze i zdecydowanie mniej egzotyczne niż w filmach. W praktyce wyglądało to tak, że panowie odpowiedzialni za organizację transportu zgarnęli nas jak sieroty, przekazali sympatycznemu panu, wcześniej sprawdzając, gdzie dokładnie się wybieramy. Pan załadował nas do samochodu z gatunku tych większych, więc zmieściliśmy się z łatwością. Bez przeszkód zawiózł nas kulturalnie do hotelu, zostawił wizytówkę, gdybym potrzebowała prywatnego kierowcy i zniknął. 

Do hotelu dotarliśmy późnym południem w sobotę, mój, prywatny Mężuś przylatywał dopiero następnego dnia ze Stanów. W efekcie stanęłam oko w oko z recepcjonistką sama. W normalnych warunkach nie miałabym z tym żadnych problemów, ale po 35 godzinach podróży bez snu, w maseczce, czułam się jak zombie, które postanowiło wyjechać na wakacje nie przemyślawszy wcześniej problemów z poruszaniem się w świetle dnia. 

Recepcjonistka młoda, sympatyczna dziewczyna, oprócz maseczki, żuła gumę i porozumiewała się w języku angielskim w wersji jamajskiej, (o tym później), w efekcie zrozumiałam może jedną trzecią tego co nam chciała przekazać. 
Na szczęście chyba zauważyła, że sobie ze mną nie pogada bo zaproponowała lemoniadkę i odesłała nas do pokoju, sympatyczny młodzian doturlał nam nasze walizy. Jak weszłam do naszego pokoju, to przez chwilę miałam niepokojące wrażenie, że nie dam rady z niego wyjść przez następne dwa tygodnie.
Napędzana resztką sił Matki Polki Niezwyciężonej zgarnęłam dzieciaki, w celu nakarmienia i co jak okazało się dla dzieci jeszcze ważniejsze, zakupienia w hotelowym sklepiku ładowarek do telefonów. 
I tu od razu mieliśmy przedsmak jak będzie wyglądała nasza rzeczywistość. Mianowicie maseczki były obowiązkowe w restauracji i w sklepach. Na plaży i w basenie na szczęście nie, ale obsługa nosiła je cały czas wszędzie i szczerze było mi ich żal.

Pierwsza kolacja na Jamajce była małym wyzwaniem, bo cały czas trzeba było być w maseczkach, jedzenie można było sobie wybierać pokazując paluchem i mimo bufetu wszystko było podawane bezpośrednio do łapy, prawdopodobnie żeby uniknąć kontaktów.
Następnie maseczkę można było zdjąć przy stoliku w celach konsumpcyjnych, jak się chciało dokładkę, z czym nie było żadnych problemów, trzeba było powtórzyć całą operację: maseczka-dialog z kucharzem-odbiór towaru. Człowiek ma niesamowitą zdolność do asymilacji, po 2-3 posiłkach nowa rzeczywistość stała się normą.

Po kolacji wróciliśmy do pokoju i dosłownie padliśmy i pewnie byśmy tak leżeli parę dni, gdyby nie okazało się, że nasza klimatyzacja nie działa. Upał wygonił nas z pokoju o poranku. W efekcie nie tylko załatwiliśmy naprawę klimatyzacji, oblecieliśmy hotel, to jeszcze byliśmy pierwsi na śniadaniu o 7.30, dziwne, że nie załapaliśmy się na wschód słońca.

Mieszkaliśmy w hotelu, który składał się z pięciu niezależnych budynków. Każdy utrzymany był w innym stylu, w jednym były głównie wielkie apartamenty, a ostatni był tylko dla dorosłych. My wybraliśmy wersję hotelu rodzinnego All inclusive. Czyli dwa baseny, plaża pod nosem, jedzenie, picie i kulturalne rozrywki bez ograniczeń, (kulturalne bo były dzieci). 
Cały ten mini raj był solidnie ogrodzony i pilnowany, ponieważ dookoła nie było innych kurortów, kasyn, jachtów itd, tylko żyli normalni ludzie w domkach, które w żaden sposób nie przypominały luksusowych rezydencji, czy nawet standardowych domów tylko raczej blaszaki.

Codziennie rano na basenie leciała muzyka reagge, bardzo przyjemna, jeżeli do tego dołożyć bar w basenie, gdzie wesołe chłopaki serwowały kolorowe drinki, myślę, że nie można było sobie wyobrazić przyjemniejszego początku dnia.
Nie muszę chyba mówić, że dokładnie tak zaczęłam swój pobyt na Jamajce. W porze obiadowej nadleciał irytująco świeży Mężuś, po którego na lotnisko wysłałam mojego, prywatnego kierowcę, poznanego dzień wcześniej, (ma się te kontakty).
Będąc w kupie, mogliśmy wreszcie rozpocząć oficjalnie nasze kwarantannowe, pierwsze od czasu epidemii wakacje. I uprzedzając fakty były wspaniałe.
























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz