wtorek, 8 września 2020

Ostatnie podskoki lata, czyli Cape May


Rozwydrzeni sukcesem z plażą w Southampton postanowiliśmy powtórzyć takie, miłe doświadczenie. Jeszcze przed przyjazdem do Stanów, oglądałam z tak zwanego doskoku, mroczny szpiegowsko-sensacyjny serial "Czarna lista". Akcja jednego z odcinków miała miejsce w starym pensjonacie usytuowanym przy pięknej plaży. Mimo mrożących krew w żyłach morderstwach i trzymającej w napięciu akcji największe zainteresowanie wzbudziło we mnie miejsce. Z ciekawości sprawdziłam, czy coś takiego jak Cape May istnieje, czy zostało stworzone na potrzeby filmu. 

Okazało się, że miejsce jest jak najbardziej prawdziwe. Na filmie oczywiście było odpowiednio pokazane, pusta plaża, wzburzony Ocean, pensjonat z charakterem i mewy. Kiedy na skutek kaprysu losu wylądowałam w Stanach to miejsce uparcie tkwiło mi w głowie, ale jakoś nigdy się nie składało, żeby tam się wybrać. Wreszcie postanowiliśmy z Mężusiem podejść do tematu na poważnie i na własnej skórze przekonać się jak to Cape May tak naprawdę wygląda. Nasza młodzież solidarnie odmówiła uczestnictwa w wycieczce. Mówiąc szczerze specjalnie im się nie dziwiłam, od nas to było 3,5 godziny w jedną stronę. 

Zapakowaliśmy się i świtem śmignęliśmy "na przygodę". 
Cape May okazało się piękne, aczkolwiek jak to w życiu bywa odbiegało dość szokująco od hollywoodzkiej produkcji. Przede wszystkim plaża chociaż wyglądała imponująco, nie była prosta, (ani pusta, co było do przewidzenia), tylko miała wygląd lekkich zakol, nie zatok. Piasek piękny, muszelek brak, fale  mniejsze, ale spore. Pensjonat nie jeden, ale zatrzęsienie. Jednym zdaniem tak samo jak na filmie, tylko inaczej.

Na określenie samego miasteczka przychodzi mi na myśl tylko słowo "urokliwe". Małe hoteliki, pensjonaciki, domki, wszystko to było takie zapraszające. Wejście na plażę 6 dolarów od łebka, brak problemów z zaparkowaniem. Wymarzone miejsce na rodzinne wakacje.

Po rozlokowaniu, obowiązkowym wymoczeniu, kiedy mój Mąż zaległ w pozycji horyzontalnej w celu regeneracji sił, wypuściłam się na mały spacerek, dotarłam do skał, które stanowiły naturalną granicę między sąsiadującymi plażami.
Wdrapałam się na skały, miałam z nich piękny widok na następne, malownicze zakole i zaległam na nich bardziej w charakterze foki niż Małej Syrenki, ale za to nadrabiając romantycznym nastawieniem. 
Na falach ćwiczyli przyszli surferzy, prawdopodobnie ze względu na wielkość fal, wiek młodzieńców był odpowiednio niższy.
Oprócz standardowych mew, pojawiły się śmieszne ptaki, które oczywiście od razu uwieczniłam dla potomności.

W pewnym momencie kiedy tak sobie siedzieliśmy z mężusiem podziwiając fale, a mnie dodatkowo zebrało się na filozoficzne wynurzenia,  zobaczyłam coś dziwnego w wodzie. Najpierw byłam przekonana, że jakaś szalona łajza zapuściła się na desce i nie może wrócić. Po chwili dotarło do mnie, że to są niewątpliwie jakieś stwory morskie. Mąż lekko zdławionym głosem zawyrokował, że to są rekiny. 

Zamiast zostać pod parasolem, jak nakazywał zdrowy rozsądek, ruszyłam galopem do wody, żeby sprawdzić co tam pływa. Szczęśliwie tajemnicze okazy pływały w sporej odległości i mąż nie musiał mnie wiązać, żeby mnie nic nie zjadło, bo nie mogłam rzucić się wpław. Okazało się, że to były delfiny, tak na oko około 20 sztuk, musiały być olbrzymie, bo nawet z daleka były dość dobrze widoczne. 
Oczywiście usiłowałam je nagrać, ale co chwila zapominałam trzymać prosto komórkę, zagapiałam się i sapałam z zachwytu. 
Filmik nie wyszedł spektakularny, ale coś tam widać. 

Temat delfinów jakoś do tej pory nie wypłynął w moim blogu, w związku z czym, kiedyś, prawdopodobnie w jakiś ponury, listopadowy dzień opiszę moje przeżycia z tymi obłędnymi stworzeniami.
Spędziliśmy wspaniały dzień, żałowałam tylko, że nie mieliśmy więcej czasu, żeby powłóczyć się po uliczkach i ponapawać się atmosferą, ale trzeba było wracać do domu. 
Podsumowując, siedem godzin w samochodzie, ale wartość wspomnień bezcenna.

Wróciliśmy do domu późnym wieczorem, nasze dzieciaki zrelaksowane, nie wyglądały na rozczarowane wręcz przeciwnie miałam wrażenie, że spoglądały na nas z lekką rezygnacją, a potem z przerażeniem, bo zaproponowaliśmy im następnego dnia wycieczkę do znanej już plaży w Southampton. W końcu dwie godziny brzmią lepiej niż trzy i pół. Okazało się, że jednak nie wystarczajaco zachęcająco. Nasza młodzież była gotowa nawet nas spakować, ale bez brania czynnego udziału w wyprawie.
I tak następnego ranka ociupinkę sponiewierani znowu wyruszyliśmy na podbój Oceanu. 

I tutaj zaczęły się przygody, po Cape May, typowo turystycznym miasteczku, które miało w sobie ten nieuchwytny, zapraszający klimat nadmorskiej miejscowości, która żyje z przyjezdnych, Southampton zdecydowało się pokazać swoje prawdziwe oblicze. Najpierw nie wpuścili nas na parking, (ten za 50 dolarów), bo stwierdzili, że chociaż jest zapełniony tylko w połowie to muszą mieć zostawione miejsca dla miejscowych. Tak dla przypomnienia, to była plaża publiczna, nie prywatna. Zaczęliśmy szukać innej plaży, wychodząc z dość słusznego wniosku, że jeżeli plaża ciągnie się kilometrami, gdzieś musi się jakiś, mały grajdołek dla nas znaleźć. Osiem kilometrów dalej dzięki internetowi i mapie znaleźliśmy następną plażę, również publiczną, nawet bez wypasionego parkingu, tylko z czymś w rodzaju placyku tuż przy plaży. Uradowani zaparkowaliśmy, nie zdążyliśmy wysiąść z samochodu, kiedy podjechała policja i w uśmiechach grzecznie poprosiła nas, żebyśmy spadali bo nie jesteśmy miejscowi. 

Byliśmy już tym wszystkim ociupinkę  zniesmaczeni, ja nawet bardziej niż ociupinkę. Kierując się polskim, lekko cwaniaczkowatym rozsądkiem, zgarnęłam leżaczek, ręczniki i torbę z olejkami i wysiadałam z samochodu. Mąż odjechał w siną dal szukać miejsca do zaparkowania, a ja weszłam jak na prawdziwą buntowniczkę przystało na plażę. Tego najwyraźniej miejscowi bogacze nie przewidzieli. Ulokowałam się z daleka od wszystkich bo wyjątkowo nie miałam ochoty na nikogo patrzeć. 

Po 40 minutach z drugim ręczniczkiem i parasolem na plażę dotarł zgrzany Mężuś, mój bohater. Rozpoczęliśmy relaks, zbierałam białe kamyki i muszelki, Ocean falował jak szalony, prawie jakby odbierał moje wibracje. Nie poddaliśmy się frustracji, aczkolwiek jeszcze raz Ameryka pokazała, że bez względu na wzniosłe slogany jedyną i nadrzędną wartością są tutaj pieniądze i to duże. Rozumiem, że jeżeli ktoś ma wypasioną rezydencję na plaży to może nie chcieć innych plażowiczów, sama pewnie byłabym średnio zachwycona, ale jeżeli jest to plaża publiczna, w dodatku olbrzymia, to mogliby sobie trochę tej niechęci do zwyczajnych ludzi odpuścić.
Zwłaszcza, że naprawdę tłumów nie było. I tak na marginesie, o ile w Cape May plażowały się różne nacje, to w Southampton nie widziałam żadnego Afroamerykanina. To tyle w temacie, że "Ameryka to wolny kraj". Jestem przekonana, że gdybym była innego koloru niż jestem, ktoś w końcu grzecznie poprosiłby mnie o zmianę otoczenia.

Jak już Ocean skutecznie mnie wymęczył i snułam się rozmarzona, podziwiając nieustająco refleksy słońca na falach, przypomniałam sobie historię znajomego moich Rodziców, który miał w zwyczaju spontanicznie wsiadać w samochód,  a mieszkał w Warszawie i jechać nad morze, tylko po to, żeby się wykapać w naszym, zimnym Bałtyku, pogapić chwilę na fale i wrócić do domu. Wtedy wydawało mi się to co najmniej dziwne, chociaż jako nastolatka z fantazją powinnam była go rozumieć. Wychodzi na to, że u mnie fantazji przybywa z wiekiem, (to akurat mi bardzo odpowiada), bo oto po wielu latach zrobiłam dokładnie to samo i podobnie jak ja wtedy, tak teraz moje, własne, osobiste dzieci nie zrozumiały tego pragnienia, ale nie tracę nadziei, że za parę dekad też bedą zdolne do różnych szaleństw, (w końcu z DNA nie ma żartów).

Podsumowując, mimo początkowych nieprzyjemności było cudownie, trochę podładowałam akumulatorki na nowe, pandemiczno-szkolne wyzwania. Nakręciłam znowu mnóstwo filmików z falami, (tym razem wszystkim oszczędzę widoków), ale za to załączam lekko nostalgiczny filmik z ptaszkami i drugi z delfinami. To tak w temacie, że cuda się zdarzają codziennie, chociaż nie zawsze patrzymy w odpowiednim kierunku, żeby je zobaczyć.










2 komentarze:

  1. A Wy to musicie do tych snobów do Hamptons jeździć na plażę ;-P. Bliżej, taniej i równie ładnie jest na Lido Beach. A jak chcesz trochę dzikości, to masz Robert Moses na Fire Island.
    BTW od wtorku wjazd na plaże jest bezpłatny (no co prawda nie wiem jak jast w Hamptons (;-P), ale na te normalne tak

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pierwszy raz było bardzo sympatycznie, bardzo chętnie wyciągnę rodzinkę pozwiedzać inne plaże, ale teraz zaczęła się szkoła, wiec raczej będzie ciezko😉

      Usuń