środa, 2 września 2020

Już nie ma dzikich plaż, ale są dzikie Matki Polki, czyli moje urodziny


Ostatnio zrobiło się na moim blogu tak słodko i uroczyście, w związku z tym postanowiłam, że zamknę wakacje z przytupem, czyli opiszę swoje urodziny. 

Normalnie nie ma się czym chwalić, ale tym razem zrobię wyjątek. Różne przyjęcia urodzinowe przeżyłam w swoim życiu, Rodzice wyprawiali mi imprezki domowe, (bardzo udane), jako studentka celebrowałem je trochę inaczej, ale też bardzo sympatycznie i rozrywkowo, część przeszło zupełnie bez echa, gdzieś pomiędzy pieluchami i smoczkami, ale żadne z moich urodzin nie były tak magiczne jak te. 



Pandemia, jak wielu osobom na całym świecie totalnie zniszczyła nam możliwość odpoczynku i jakiegoś szalonego wyjazdu wakacyjnego. W efekcie przesiedzieliśmy wakacje w domu i zagrodzie, starając się nie myśleć za dużo o respiratorach, szalejących dookoła wirusach i wizji nadciągającego jesiennego kataklizmu. 
W związku z tym w ramach prezentu urodzinowego zażyczyłam sobie dzień na plaży, ale takiej z prawdziwego zdarzenia, z "bezkresnym przestworem Oceanu".
I tak wylądowaliśmy w Southampton, trochę ponad dwie godziny czystej jazdy samochodem od naszego domu, (w jedną stronę). 

W dzień moich urodzin zapakowaliśmy samochód jak na tygodniowy pobyt, fotele, parasol, koc, sterta ręczników i ubrań na zmianę, o całej kolekcji olejków do opalania z filtrem od zera do setki nie wspominając, dwa wielkie pudła styropianowe pełne jedzenia i napojów i mały torcik w celu dopełnienia urodzinowej atmosfery. Wyjechaliśmy rano, a wróciliśmy wczesnym wieczorkiem.

Najpierw trochę o samym miejscu, Southampton to tak zwany grajdołek dla super bogaczy w wieku powiedziałabym średnim, przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Przy wjeździe najpierw w oczy rzucają się luksusowe jachty, motorówki i stare ekskluzywne samochody na ulicach, a dopiero potem pańcie w obowiązkowych legginsach i markowych okularach. Domy pozornie nie odbiegają od naszego, przedmieściowego standardu, ale tylko pozornie.
Zwłaszcza te znajdujące się blisko plaży powalają, może nie tyle atrakcyjnością ogólną, ale wielkością i cenami. Z ciekawości sprawdziliśmy taki, naprawdę wielki dom, który był na sprzedaż, jedyne 150 milionów dolarów, można powiedzieć tani jak barszcz, czysta okazja, nic tylko kupować. Taka standardowa posiadłość ma od strony ulicy ogród, a z drugiej strony kawałek trawnika i bezpośrednie wyjście na plażę. Powiedzmy, że gdybym miała zalegające w skarpetce zbędne 150 milionów dolarów to z wielką chęcią nabyłabym takie domiszcze, zamieszkałabym tam i zapomniała o całym świecie. Myślę, że nawet gdybym miała "tylko" milion to kupiłabym kurnik i też w nim zamieszkała.

Mężuś po dokładnym zgłębieniu tematu zabrał nas na plażę, która w amerykańskich rankingach najpiękniejszych plaży podobno zajmuje zaszczytne trzecie miejsce, (Coopers beach). Nie mam porównania, bo byłam tylko na kilku, ale jak dla mnie było jak w bajce. Ten odcinek wybrzeża ciężko jest nawet nazwać plażą, to są po prostu kilometry pięknego, żółtego piasku, bez kamieni, które ciągną się w nieskończoność, (w rzeczywistości ok. 20 kilometrów).

Była to plaża publiczna, ale żeby na nią wejść, trzeba było zaparkować samochód i uiścić opłatę 50 dolarów. Całe szczęście, że nie od łebka tylko od samochodu.
Ocean razem z Mężem zafundował mi perfekcyjne urodziny. Woda była idealna do kąpieli pod względem temperatury. Jeżeli chodzi o wygląd, postaram się go opisać chociaż poetką nie jestem i ogólnie z poezją mi tak trochę nie po drodze, a wyjątkowo taki talent by mi się przydał.
Woda wyglądała jak roztopiona platyna z rtęcią, ozdobiona dodatkowo diamentami, które lśniły w słońcu. Dodatkowo zupełnie nierealnie wzbogacona była co jakiś czas o bitą śmietanę. Piana brała się z fal, które dochodziły do 3 metrów. Dzięki ogromowi plaży, nie było trudno zachować parometrową odległość od innych plażowiczów, a jak dodatkowo pogoniłam rodzinkę dalej od głównego wejścia było jeszcze luźniej.

Jako stara wilczyca morska, szybko rozbiłam obóz, spryskałam każdego kto mi wszedł pod rękę olejkiem i dopadłam do wody. Ocen falował, wirował i spychał głupoli w różnych kierunkach. Fale jak to mają w zwyczaju najbardziej waliły stosunkowo blisko brzegu. Im głębiej tym były spokojniejsze, ale nie mniejsze. Zaczęłam sobie falować, gdzieś w połowie drogi do Szkocji mąż zaczął mnie rozpaczliwie nawoływać do powrotu. Obejrzałam się i okazało się, że byłam dalej niż mój mąż, (chwilowo) miał odwagę się zapuścić, zdaje się, że odpowiedzialnie myślał o osieroceniu potomstwa. Obiektywnie przyznaję, że takie fale nie są bezpieczne nawet dla umiejących pływać.

Zaczęłam wracać, Ocean z fantazją w końcu wypchnął mnie na brzeg, dobry kawałek od męża. Doczłapałam do rodziny szczęśliwa jak morświn, aczkolwiek nieźle zziajana. Koło mnie w wodzie produkowali się młodzieńcy na deskach, a ja Matka Polka stawiałam czoła żywiołowi raczej pod wodą, nurkowałam jak zalewały mnie te wielkie fale, te mniejsze pokonywałam jak korek od butelki, ale szampana z prawdzie ułańską fantazją. Uczucie masy wody przewalającej się nad głową kiedy nic nie można zrobić tylko trwać było obłędne. 
Aczkolwiek w trakcie tych, moich, wodnych zapasów uświadomiłam siebie, że może jednak lepiej było na te szaleństwa włożyć kostium jednoczęściowy, bo fale były tak silne, że co jakiś czas ściągały ze mnie górę lub dół kostiumu. Na szczęście nikt mnie nie zaaresztował za naruszanie porządku publicznego, widocznie nie tylko mnie Ocean usiłował rozebrać do golasa.

Gdzieś w połowie dnia rozpakowaliśmy tort i udało mi się zdmuchnąć świeczkę, co łatwe nie było.
Podkarmialiśmy też trochę mewy, które usiłowały ukraść nam aprowizację, ogólnie sielanka oceaniczna trwała w najlepsze. Junior, który najwyraźniej odziedziczył po Mamusi szał wodny wariował w falach przy brzegu, pilnowany jednakże przez tatusia, który obawiał się, że mu syn też odpłynie do Europy.

Zafundowałam sobie jeszcze kilka ekstremalnych maratonów w wodzie, po każdym czując, że ubywa mi lat, a przybywa nadziei na wszystko.
Poszłam też sobie na spacer, w pewnym momencie zostawiłam wszystkich plażujących  za sobą, przede mną była tylko pasmo nieskończonej plaży, woda, której uroda jest ponadczasowa i trochę mew. To był moment czystej perfekcji, idealny pod każdym względem łącznie ze świadomością, że doskonale sobie z tego zdawałam sprawę. Czasami takie chwile niestety umykają nam nie do końca zauważone, czy docenione.

Trochę przesadziłam z długością spaceru, ale jakoś wróciłam do obozowiska i po chwili przerwy znowu rzuciłam się w fale. W końcu zaległam na brzegu w charakterze lekko wymęczonego morświna. Przede mną w wodzie wdzięcznie prezentowała się moja Córka, a dalej stado chłopaków serfowało prężąc się na deskach. Czułam się jak na planie amerykańskiego serialu dla młodzieży, (ja tylko w charakterze dekoracji oczywiście). W pewnym momencie jeden, taki przystojniaczek pojechał na fali, potem z fasonem walnął do wody, wynurzył się koło mojej Córki i jak na reklamie zarzucił włosami, (a miał co zarzucać), rozbryzgując malowniczo wodę, miałam szczerą ochotę mu zaklaskać, ewentualnie zagwizdać, ale się powstrzymałam. Tutaj niestety nastąpił dramatyczny koniec romantycznej chwili, bo oprócz mojego dziecka na brzegu dostrzegł mnie i umknął w popłochu.

Córka w czasie moich szalonych eskapad nazbierała muszli, które nie były wyjątkowo piękne, ale za to olbrzymie, (wielkości dłoni). Oczywiście zabrałam do domu cały worek i teraz wzbogaciły wystrój łazienki, obok koralowców i piasku z każdej karaibskiej plaży na jakiej byłam.
Następnego dnia rano w domu odbyły się poprawiny, czyli bardziej formalna część uroczystości z tortem na śniadanie i prezentami w roli głównej.

A wyglądało to tak.......



















1 komentarz:

  1. Sto lat Moja Droga!
    Przepiękne okoliczności przyrody (wiem z doświadczenia - tym bardziej zazdroszę)!
    Całuję,z - dzisiaj wyjątkowo słonecznej - Warszawy.

    OdpowiedzUsuń