wtorek, 5 maja 2020

Nowe formy życia towarzyskiego, czyli izolacja ma swoje prawa

Izolacja trwa, wiosna kwitnie, (zdjęcia na dowód poniżej), szkoły zamknięte do wakacji. 
Tyle nowości z ostatniego tygodnia.
Nasza Miss Puchatości regularnie zażywa relaksu w ogrodzie, zrobiła postępy w kulturalnym zachowaniu na smyczy, chociaż ciągle wygląda to raczej, że to ona nas wyprowadza na spacerek, a nie odwrotnie.
Cały czas dostaje tzw. małpiego rozumu, jak widzi wiewiórki i króliki. Ostatnio rzuciła się w pogoń za wiewiórką i w amoku wlazła na drzewo, chyba zapomniała, że ma wykasowany gen prawdziwej dzikości. Zawisła jakiś metr od ziemi, a wiewiórka nad nią, cały czas burcząc za złości, (wiewiórka nie kotka). Po trzech sekundach nasz dzielny łowca odpadł od drzewa i tak zakończyła się próba dominacji nad dzikimi sąsiadami. 
Na wiewiórce, co było do przewidzenia, cała akcja nie zrobiła specjalnego wrażenia.


Powiększyła się nam populacja królików, do Zdzisława i Janusza dołączył Bronisław, chociaż jak patrzyłam jak się ścigały ze sobą to jestem raczej pewna, że to Bronisława, bo berek miał charakter wybitnie flirtująco-prokreacyjny.

Teraz pozostaje tylko czekać na pojawienie się młodego pokolenia.



Przymusowe bezrobocie podczas izolacji, nie dotyczy ekip budowlanych, które na naszej ulicy budują cztery domy.

Zasada za każdym razem jest taka sama, ambitni Amerykanie kupują sympatyczny dom średnich rozmiarów z ładnym ogródkiem, burzą wszystko, wycinają piękne, stare drzewa i stawiają wielki gmach bez charakteru, im większy tym lepszy. W ramach ogródka zostawiają dookoła kawałeczek ziemi, sieją trawkę i sadzą marne krzaczki, można się zastrzelić z rozpaczy na sam widok.


A jak już jestem w temacie strzelania, to moja osiemnastoletnia Córka nie może kupić alkoholu, za to legalnie może nabyć broń.
Ciężko jest czasami zrozumieć tok rozumowania amerykańskich władz, nie jestem pewna czy ktokolwiek to potrafi.


Zdaje się, że Junior osiagnął swój punkt krytyczny odizolowania od kolegów, na szczęście nie chce kupować broni. Na naszej ulicy wykształcił się nowy rodzaj kontaktów międzyludzkich, mianowicie sąsiedzi siedzą na granicy swoich posesji i krzyczą do sąsiadów również siedzących na leżaczkach nie opodal.

W związku z czym Junior przytargał leżaczek, usadowił się i rozpoczął dyskusję ze swoim kolegą, który również zasadził się w swoim ogródku. Trwało to pół dnia, po czym chłopcy stwierdzili, że jeżeli zachowają obowiązkowy, bezpieczny dystans dwóch metrów, to mogą siedzieć bliżej. Dołączył do nich trzeci i teraz siedzą, albo po naszej stronie, albo sąsiadów na kolorowych leżaczkach i konferują godzinami jak przekupki.



Obserwując nowy typ zachowań sąsiadów, uświadomiłam sobie jak dużo życiowej prawdy jest w stwierdzeniu, że "punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia". 

To co dotychczas uważaliśmy za normalne i przyjmowaliśmy za pewnik, może pozostawać tylko w sferze pragnień.

Jak przyjechałam do Stanów prawie na samym początku uświadomiłam sobie, że średnich rozmiarów spożywczak, którego obecność w kraju uważałam za coś normalnego, w Ameryce jest spełnieniem marzeń, (przynajmniej moich).
A jak polskie sklepy zostały zamknięte, po raz drugi dotarło do mnie, jak ważną rolę odgrywają w naszym, rodzinnym życiu. 



Tutaj małe wyjaśnienie, wiem, że w kraju nie ma problemów z zaopatrzeniem. Tutaj niestety są i chociaż nikomu nie grozi śmierć z głodu to ogólne uczucie jest przykre. 

Nie mówię tu o papierze toaletowym, który ostatnio rzucili, (jedna paczka na osobę), ale o braku świeżego pieczywa, mięsa, warzyw czy wybranych leków.



Po prawie dwóch miesiącach żywienia się tylko amerykańskimi produktami, oprócz poczucia ogólnej niestrawność pojawiła się u mnie rozpacz podszyta desperacją. Pogoniłam mężusia i wyruszyliśmy na rekonesans, nadziei wielkich nie mieliśmy. 

I oto stał się cud, bo wbrew temu co wielu ludzi uważa cuda się naprawdę zdarzają, nasz ukochany sklep polski otworzył swoje podwoje, można powiedzieć, że prawie trafiliśmy na uroczyste otwarcie.



Tylko restrykcje izolacyjne powstrzymały mnie od rzucenia się na szyje znajomym paniom ekspedientkom. Wykupiłam pół sklepu, mąż się dziwił, że coś zostawiłam dla innych wygłodzonych klientów. Radość jaka mnie rozpierała jest nie do opisania. 

Życie cały czas uczy mnie pokory, czy ktokolwiek mógł pomyśleć, że otwarcie małego sklepiku, swojska kiełbasa i chleb może tak uszczęśliwić ?


Minęło tyle lat od czasów kartkowych i octu w sklepach, byłam wtedy małym smrodem i mogłoby się wydawać, że tamte doświadczenia nie mogą zostawić specjalnego śladu na mojej psychice, a jednak. Trauma z dzieciństwa wróciła do mnie, można powiedzieć z przytupem. Spoglądam  na moje dzieci i widzę, że one tego nie rozumieją. I tak sobie myślę, że jakie to szczęście, że patrzą na matkę, uparcie zapełniającą lodówkę tylko z lekkim zdziwieniem, strachu przed rodzicielką na szczęście jeszcze nie zauważyłam.


Pamiętam jak mój Dziadek, który przeżył okupację i głód, był spokojny i szczęśliwy jak lodówka była pełna. Moi Rodzice legalnie i nielegalnie dostarczali mu mięso i on je potem porcjował i opisywał. Cały ten proceder i świadomość posiadania dawała mu poczucie bezpieczeństwa w czasach, w których mimo wszystko łatwiej było zdobyć szynkę niż poczuć się naprawdę bezpiecznym.

Cały czas mam Go przed oczami i teraz widzę, że ja zachowuję i czuję się podobnie.

Zdałam sobie sprawę, że mimo mojej, wielkiej miłości do Dziadka, nigdy nie rozumiałam jego strachu, aż do teraz.

Uwaga, wprowadzam mały aneks. 

Moja Córka po przeczytaniu powyższego wpisu gorąco zaprotestowała. Okazało się, że pomimo faktu, że przyszła na świat długo po czasach słusznie minionych, odczuwa podobny stres do mojego. Według mojego starszego dziecka życie bez polskiego jedzenia jest nijakie, zakupy. w rękawiczkach i maseczkach są straszne, wręcz kojarzące się z apokalipsą, a upychanie jedzenia w zamrażarce przerażające.
Mam tylko nadzieję, że ta sytuacja potrwa krótko i nie pozostawi u moich dzieci traumatycznych wspomnień. Wystarczy już tych rozrywek jak na jedno pokolenie.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz