czwartek, 14 maja 2020

Kiedy życie serwuje cytryny, czyli co można znaleźć w lesie

Może kiedyś w ramach lekkiego przynudzania napiszę kim chciałam być jak dorosnę, a kim zostałam. Życie jak wszyscy wiemy uwielbia pisać własne scenariusze, a nam przydziela tylko role. 
Moja obfituje w szereg niespodzianek, okresy nudy, ale również w niespodziewane zwroty akcji. Uważam, że nie mam prawa narzekać. 
Z dzieciństwa została mi, czasami bardzo trudna do zniesienia, empatia dla wszystkich słabszych i pokrzywdzonych, gatunek obojętny, nie dyskryminuję ludzi.
To tyle w temacie wprowadzenia, dlaczego w dobie pandemii moje reakcje są jakie są.

Pomimo luksusowych warunków naszej izolacji, mam tu na myśli głównie oddalenie od Nowego Jorku i ogródek, nikt nie jest w stanie radośnie zapomnieć co się dzieje dookoła nas, a jak wszyscy wiedzą nie dzieje się dobrze. Nawet ograniczając czytanie wiadomości do suchych statystyk jest ciężko, a stan ciągłego zagrożenia przygniata.
Pomimo ciężkiej rzeczywistości postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby zmniejszyć traumę rodziny podczas izolacji: "jak mi życie zaserwowało cytryny, to zaczęłam produkcję lemoniady".

I wychodziło mi to zupełnie nieźle do momentu, kiedy moja Córka przyniosła z ogrodu malutką wiewióreczkę, (pręgowca amerykańskiego), który się czołgał z uszkodzoną tylną łapką.
Wyglądało to albo na złamanie, albo używając określenia bardziej fachowego, na dyslokację stawu biodrowego. Bardzo lubię te zwierzaki, od początku mojego pobytu w Stanach zastępują mi z powodzeniem kontakty międzyludzkie. Jedyną formą obrony tych sympatycznych gryzoni jest ich szybkość. Z niesprawną nogą koniec krótkiego żywota tego pręgowca można było odliczać dosłownie w minutach.

Połączyliśmy się z Polską i na gorącej linii z Babcią i Dziadziusiem, specjalistami w tej dziedzinie, rozpoczęliśmy proces ratowania zwierzaczka.
W teorii wszystko wydawało się proste, usztywnić nogę i po sprawie.
W praktyce przy długości łapki ok. 5 cm właściwie nie miało większego znaczenia co powinnam zrobić, bo nie byłam w stanie zrobić nic.
Kiedy już prawie udało mi się unieruchomić małego nieszczęśnika i zrobić z niego małą mumię, z nerwów prawie mi zemdlał. Wtedy stwierdziłam, że nic z tego nie będzie i że zamiast go uratować, mogę go tylko skrzywdzić w ramach niesienia pomocy.
Zaprzestałam wysiłków i zorganizowaliśmy mu luksusowy nocleg z wyżywieniem w misce.

I to był ten moment mojej emocjonalnej zapaści. Pandemia uparcie trwa, a ja nie mogę nic zrobić oprócz łykania witaminy C z nadzieją na przeczekania szaleństwa, które ogarnęło świat, nie mam wpływu na skalę wirusa, nie mogę zaplanować wakacji, nie mogę poleciec do Polski, bo naraziłabym wszystkich na niebezpieczeństwo, nie mam wpływu kompletnie na nic i co najgorsze nie wiadomo jak długo to wszystko potrwa.
I coś mi wtedy w duszy zawyło, może niewiele mogę, ale na pewno mogę spróbować uratować malutkiego, poszkodowanego sąsiada.
Na przekór całemu zalewowi smutnych informacji spadających mi na głowę codziennie chciałam happy endu.

Gdzieś w tyle głowie miałam wizję amerykańskich klinik dla dzikich zwierząt, w związku z tym niezwłocznie oddelegowałam do poszukiwań owych Córkę, która jest świetna w tych sprawach.
Mój mąż wieczny optymista, po raz pierwszy był sceptyczny, miał poważne obawy czy znajdę kogoś kto może chcieć ratować małe gryzonie w kraju, w którym ludzie traktują dzikie zwierzęta tylko jako utrudnienie przy budowie domów, (przynajmniej w naszej okolicy oczywiście).

Mimo pesymistycznych wizji mężusia, okazało się jednak, że istnieją kliniki non profit dla dzikiej zwierzyny. Po serii telefonów, próśb, błagań i emaili, okazało się, że jedna zgodziła się przyjąć naszego wiewiórka. Przychodnia znajdowała się wypasione 40 km od nas, czyli jak na amerykańskie warunki w bliskim sąsiedztwie.
Zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w świat.
Przed wyjazdem mój lekko zdenerwowany mąż zadał mi pytanie co zrobię, jak go nie przyjmą. Nie wiedziałam co zrobię, oprócz tego, że nie pozwolę mu umrzeć i nie urządzę cmentarza w naszym ogródku. Na tym etapie napędzała mnie już tylko wiara i nadzieja, że musi być dobrze, obawy konsekwentnie wyparłam.

Po przejechaniu 40 kilometrów wjechaliśmy w Las, piszę z dużej litery bo miało się wrażenie, że znaleźliśmy się w innym kraju, tysiące kilometrów od cywilizacji. Na końcu leśnej drogi stała klinika. O dzikości miejsca najlepiej zaświadczy fakt, że nie było tam zasięgu i nie działały komórki.

Po moich wizytach ze świnkami i kotką w lecznicach weterynaryjnych, oczekiwałam czegoś podobnego. Wypasionego miejsca z aspiracjami, zapełnionego kolorowymi zdjęciami tukanów i goryli, za to pozbawionego człowieczeństwa.
Znalazłam wszystko czego pragnęłam i dodatkowo coś na co straciłam już nadzieję.

Cały obiekt składał się z małych drewnianych pawilonów. Z jednego wyszedł potężnej postury Pan około sześćdziesięcioletni, kazał nam oddać zwierzaczka i poczekać. 
Ze względu na pandemię, wszystkie interesy były załatwiane na świeżym powietrzu, którego było dookoła w nadmiarze. Wrócił po paru minutach z diagnozą  i potwierdził to co już wiedziałam, że trafił nam się maluch dopiero wkraczający w dorosłe życie, który złamał sobie podczas tego wkraczania kość udową.

Nie przewidywał kłopotów z kuracją i zaproponował, żeby po wyleczeniu wypuścić go na ich terenie, gdzie aż się roi od pregowców i wiewiórek, za to nie ma samochodów i przerostu ludzkich ambicji w wycinaniu drzew i budowaniu pałaców.
Rozejrzałam się dookoła, koło mnie przebiegły trzy małe wiewióreczki, dalej szalały klasyczne wielkie wiewióry. W pawilonach przez okna widziałam dzikie ptaki na chorobowym.
Poczułam, że to dobre miejsce na rozpoczęcie nowego życia, nawet jak jest się tylko malutkim gryzoniem z malutkimi aspiracjami.

Zaczęłam rozmowę z Panem, który wraz z żoną od lat ratuje dzikie zwierzaki. Okazało się, że obecnie na stanie mają całe stado rożnych zwierzaków, między innymi mnóstwo pręgowcow, szopów, a nawet małe niedźwiadki. 
Zaprosił nas w odwiedziny, kiedy skończy się pandemia.
Stałam w środku lasu i po raz pierwszy odkąd przyjechałam do Stanów miałam wrażenie, że wreszcie z kimś naprawdę rozmawiam, a nie rzucam pustymi frazesami i pytaniami, na które nikt nie chce znać odpowiedzi.

Dla Pana nie było nic szalonego w idei, że można ratować dzikiego szczurka ze złamaną nogą, lubić szopy, nie bać się jeleni, za to nie znosić wycinania drzew.
Pan spojrzał na mnie i chyba wyczuł pokrewną duszę bo stwierdził fakt jak dla mnie oczywisty, że ludzie nie dbają o zwierzęta i że jest to bardzo przykre, ale że na całe szczęście nie wszyscy i że on z żoną cieszą się, że nie wszystkim jest obojętne cierpienie braci młodszych.
Poczułam się wyróżniona.

W całej tej przygodzie było coś surrealistycznego. Tuż przed nami została zakwaterowana kaczka ze złamanym skrzydłem i nietoperz, a jak odjeżdżaliśmy podjechało wypasione, sportowe auto z poszkodowaną myszą.

Pożegnaliśmy się z tym niesamowitym osobnikiem, który przywrócił mi wiarę w człowieka w wydaniu amerykańskim i umówiliśmy się na telefon w celu potwierdzenia powrotu do zdrowia naszego wiewiórka.
Przy okazji okazało się że "non profit" faktycznie oznacza to co powinno i nikt nam nie wystawił rachunku za leczenie. 
Zostawiliśmy za to dobrowolny datek od serca i wróciliśmy do domu.

W środku szalejącej dookoła pandemii zawiozłam połamaną wiewiórkę wielkości dużego kciuka do lekarza.
Wygląda na to, że ja się chyba jednak nie do końca nadaję do tego świata, jestem beznadziejnym przypadkiem. Kiedy tak stałam w środku lasu gawędząc z zupełnie obcym człowiekiem z ulgą poczułam, że mimo różnych zawirowań życiowych ciągle jestem sobą. Teraz pozostaje mi tylko dopasować malutki kawałek świata do siebie, wierzę głęboko, że coś się znajdzie.







4 komentarze:

  1. Jesteś wrażliwa i kochana. Takimi uczynkami, między innymi, mierzy się prawdziwe człowieczeństwo (trochę patos mi wyszedł, ale tak właśnie czuję). Buziaki dla wszystkich !

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki, wzruszyłam się ! Jestem pewna, ze ty tez byś ratowała tego malucha, moja Pokrewna Duszo !(chrzanić patos) całuję😘❤️

    OdpowiedzUsuń
  3. Wzruszyłam się czytając Twój wpis. Dobrze, ze są tacy ludzie jak Ty.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki, oj działo się, ale wiesz w ratowaniu brała udział cała rodzina !😘❤️

    OdpowiedzUsuń