niedziela, 26 kwietnia 2020

Jak szarogęszą się indyki, czyli nasze, nieprzewidywalne życie towarzyskie

Izolacja trwa, a my razem z nią, nie mamy wyjścia, ewentualnie do ogrodu, a tam się dzieją ciekawe rzeczy, ale o tym trochę poźniej.
Wygląda na to, że podczas przymusowego zamknięcia dzieci się nie nudzą. 
Wręcz przeciwnie, młodzież odnalazła się w nowej rzeczywistości zupełnie nieźle, prawdopodobnie dlatego, że już przed pandemią spora część dzieciaków była zdania, że bezpośrednie kontakty osobiste są przereklamowane, (smutne, ale prawdziwe niestety).
Także teraz kontakty on line kwitną, a rodzice chodzą z lekkim obłędem w oczach ogłuszeni wszechobecną technologią.


Ostatnio pojawiły się w Stanach artykuły o wpływie wirusa na życie.

Według starszego pokolenia młodzież ma przegwizdane, bo w tym roku nie pójdzie na bal maturalny i nie odbierze świadectwa maturalnego w kolorowych togach. 

No fakt trochę szkoda, aczkolwiek nie przywiązywałabym do tego aż takie wagi, może jestem nieobiektywna, ale i tak uważam, że lepsze rozczarowanie niż respirator.

Aczkolwiek sadząc po reakcji społeczeństwa, jestem w mniejszości.



Najbardziej chyba rozbawił mnie artykuł o wpływie wirusa na sny, mówiąc szczere raczej nie oczekiwałam pięknych marzeń sennych po oglądaniu regularnie wiadomości ze świata, a Amerykanie najwyraźniej się zdziwili.

No bo powiedzmy brutalnie szczerze, główny wpływ wirusa na człowieka jest taki, że ludzie chorują, spora grupa ciężko, a niektórzy śmiertelnie i chyba na tym etapie nikomu nie są potrzebne dodatkowe opisy.



A jak już jestem na fali krytyki, to rozwieję wątpliwości, że w Stanach wszystko jest. 

Otóż nie ma. W okolicach Nowego Jorku w sklepach nie ma papieru toaletowego, (nie wiem co oni mają z tym papierem), makaronu, chusteczek mokrych i suchych, sporej części warzyw, świeżego pieczywa i wszelkiego rodzaju środków do dezynfekcji. 

Reglamentowane są jajka, mięso i witaminy, (witaj mini komuno w wersji amerykańskiej).

Wygląda jednak  na to, że im dalej od Nowego Jorku, tym zaopatrzenie jest lepsze. Na przykład w Saint Louis, (mąż ma tam kolegów), nie ma żadnych problemów, (oprócz braku papieru toaletowego oczywiście).


Ostatnio został wprowadzony nakaz noszenia masek w sklepach i zachowanie bezpiecznej odległości dwóch metrów. I tutaj muszę przyznać, że Amerykanie bardzo karnie wywiązują się z tego obowiązku, jak dla mnie nawet za bardzo. Ostatnio kolega Córki powiedział jej, że u niego w domu wszyscy od początku ogłoszenia pandemii trzymają się od siebie na dystans i starają się ze sobą w ogóle nie spotykać. Każdy gotuje dla siebie, rozpisali sobie dyżury i czasami machają do siebie w kuchni. Mimo bujnej wyobraźni nie jestem w stanie wyobrazić sobie takiej sytuacji we własnym domu.

W ramach pogłębiania więzi rodzinnych kontynuujemy wspólne wieczory filmowe. Obecnie na życzenie młodzieży lecimy klasyką i oglądamy film z serii zabili go wstał i uciekł, odświeżyliśmy młodego Mela Gibsona "Zabójcza broń" i kilka filmów z Jackie Chanem, czyli kung-fu na wesoło. Za jakiś czas pewnie znowu uderzymy w bardziej poważne tony.


Podobno kobiety w czasach pandemii dręczą swoich mężów i wymyślają im rożne zajęcia, żeby się biedacy nie nudzili. Wygląda na to, że nie jestem wyjątkiem. Zaproponowałam mężowi, żeby sprzątnął swoją szafę z ubraniami. Mężuś grzecznie wziął się do pracy, tylko nie wiem dlaczego najpierw wysprzątał cały garaż, aż się świeciło. Kiedy już skończył z garażem rzucił się na swoje ubrania i zrobił porządek połączony z wielką selekcją. Swoją bohaterską postawą zmusił niestety całą rodzinę do wielkich porządków i chyba w związku z tym przestanę mu wymyślać zajęcia, bo ja się zupełnie nie nudzę.

A na koniec mężuś kupił naszej Kotce obrożę, która wygląda jak naszyjnik z pereł,(izolacja może mieć zaskakujący wpływ na człowieka). Jak zobaczyłam to cudo, to zapytałam tylko, czy nie mieli tiary do kompletu, (nie mieli).




A w naszym ogrodzie panoszy się wiosna, chociaż jest chłodno i kwitnie ożywione życie towarzyskie. Wróciły wiewiórki, co mnie bardzo ucieszyło, bo już się o nie martwiłam, regularnie pojawia się Zdzisław i Janusz, dwa zaprzyjaźnione króliki i oczywiście ptaki.

Ostatnio zapałał do nas miłością indyk. Przyłazi codziennie, zagląda w ono i czeka na jedzenie. I wszystko byłoby pięknie, gdyby zachowywał się kulturalnie i załatwiał, albo w jednym miejscu, albo pod płotem. Niestety jakoś mu to nie przyszło do głowy. 

W efekcie mamy, (i tu nie ma na to lepszego określenia), zasrany ogród.

Co ciekawe Kotka nie wyraża specjalnej ochoty, żeby  gonić indyka, za to ewidentnie ma ochotę na zabawę z mniejszymi ptaszkami. Pocieszam się, że podobno Ragdolle nie mają instynktu myśliwskiego.


A w charakterze gościa specjalnego wystąpił wczoraj szop. Zasadził się na bułkę, którą był karmiony indyk, nie przewidział tylko, że zauważą go moje dzieci. A my jesteśmy ociupinkę nietypowi, bo uwielbiamy szopy pracze. W związku z tym wszyscy wylegli do ogrodu podziwiać szopa. Mąż gromkim głosem ściągnął mnie na dół. Jak usłyszałam, że pojawił się szop, dostałam skrzydeł, wypadłam z domu w samych skarpetkach i wpadłam prosto, (mówiąc dosadnie), w gówno indyka.

Nie zwróciłam na ten fakt uwagi przeczołgałam się miedzy krzakami, ponapawałam się lekko zdziwionym szopem i dopiero wtedy wróciłam do domu.


Moje dzieci oczywiście nakręciły filmiki na komórkach, Córka je połączyła w jeden i podłożyła muzyczkę, (dla chętnych filmik w załączeniu do obejrzenia).








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz