Zbliża się podstępnie następny Halloween i tym razem napiszę w stylu amerykańskim, z dużym wyprzedzeniem, a jak coś fajnego wydarzy się w Halloween to walnę mały aneksik do tematu.
Jak już wcześniej pisałam, po szoku, doznanym podczas naszego, pierwszego tego rodzaju święta w Ameryce, rozpoczęłam proces oswajania i tworzenia własnej wersji Halloween, która dość znacząco różni się od wersji ogólnie przyjętej.
Miałam do wyboru, albo coś wymyślić, albo co roku wyjeżdżać ze Stanów, na co najmniej miesiąc, w trosce o swoje zdrowie psychiczne.
Myślę, że amerykański Halloween jest tak szokujący dla Europejczyków, zwłaszcza dla Polaków, ponieważ trudno radośnie chichocząc, budując sobie jednocześnie cmentarz w ogródku i rozmieszczając wszędzie szkielety, jeżeli od dziecka jesteśmy przyzwyczajani do chodzenia na prawdziwe cmentarze i przystrajania prawdziwych grobów.
Bardzo ciężko jest wytłumaczyć Amerykanom, dlaczego wolimy wspominać zmarłych niż wyciągać ich, (dosłownie) z grobów i straszyć nimi siebie i dzieci.
Filozofując jeszcze przez chwilkę, może każdy ma swój limit strachu do wykorzystania na jedno życie, (wygląda na to, że nasz naród dostał już wystraczającą dawkę).
Patrząc na to z tej perspektywy Amerykanie mimo różnych strasznych wydarzeń, które miały miejsce w ich kraju, jeszcze nie doszli do granic swojej wytrzymałości, to tłumaczyłoby co oni wyczyniają, żeby zdobyć miano najbardziej przerażających.
I pozostaje jeszcze jedno wytłumaczenie, (odrobinę złośliwe), że po prostu brak im wyobraźni.
Nikt z nich nie traci czasu na zastanawianie się, że potykają się o groby w ciemnościach, oplątując się sztucznymi pajęczynami, wszyscy chcą się poprzebierać, jak na jakiś koszmarny bal kostiumowy, a dzieci dodatkowo najeść słodyczy bez ciągłych ograniczeń.
Podchodząc do tematu bardziej racjonalnie, prawda jest taka, że każda jednostka i naród, usiłuje sobie radzić ze śmiercią na swój sposób. Niektórzy pogrążają się w modlitwie, smutku, wspomnieniach, inni dla odmiany wspominają zmarłych na wesoło, przy jedzeniu i piciu na grobach, (wszystkie chwyty dozwolone, pod warunkiem, że nikt nikogo do niczego nie zmusza).
W różnych kulturach, (mam próbkę na miejscu), czaszki, szkielety, zmory, pająki i wszystkie dowolne straszydła, pojawiają się nie tylko od święta, ale również w rożnych aspektach codziennego życia, (podobnie było w Meksyku).
Może wszyscy liczą, że dzięki temu strach przed śmiercią, przestanie robić takie straszne wrażenie i zmieni się w tylko w lekką obawę. Na mnie to niestety nie działa.
Myślę, że tu sprawdza się zarówno powiedzenie o przesadzaniu starych drzew, jak i o tym, że można się przyzwyczaić do wszystkiego.
W charakterze starego drzewa niewątpliwie występuję ja z minimalną tendencją do akceptacji okresowych straszydeł i zamykania, (dosłownie), oczu na wyjątkowe okropności.
Zdecydowanie tendencja do celebrowania Halloween w prawdziwie amerykańskim stylu jest związana z wiekiem uczestników. Im młodsi, na przykład Junior, tym łatwiej akceptują rozrywkową formę straszenia i nie boją się najgorszych strachów, rodem z koszmarów sennych usadowionych na trawnikach przed domami.
Mój, pierwszy Halloween był straszny, odprowadzałam codziennie syna do szkoły i odliczałam dni, kiedy wreszcie zaczną zdejmować te wszystkie koszmarne dekoracje, prawie odchorowałam cały październik.
Pamiętam moment, jak pierwszy raz weszłam przez przypadek na "domowy cmentarz" sąsiadów i prawie potknęłam się o wyczołgującego się spod ziemi kościotrupa.
Wiedziałam, że to wszystko jest sztuczne, ale ta jedna sekunda, w której stanęło mi serce, była niestety, aż do bólu, (też prawdziwego), bardzo prawdziwa.
I tak to się wszystko zaczęło, rogata dusza podniosła łeb, najpierw nieśmiało powiesiłam małe, roześmiane duszki.
Nie przegoniły demonów, ale roznieciły iskierkę nadziei, (sąsiedzi twardo omijali spojrzeniem nasz dom).
W następnym roku zaczęła szaleć ułańska fantazja i pojawił się jednorożec, o którym już pisałam.
Jest piękny, świetlisty i jedyny taki w całej okolicy, stanowi tak rażące zaprzeczenie wszystkiego co straszne, że robi większe wrażenie na sąsiadach niż wszystkie duchy i zmory razem wzięte.
O ile w okresie świątecznym nie wzbudził już takiego zachwytu, ze względu na obecność innych pięknych dekoracji, w Halloween stanowił prawdziwą sensację.
Potem pojawił się mały, malinowy, dmuchany duch, który niewątpliwie może wywierać różne wrażenia na patrzących, ale przerażenie na pewno się do nich nie zalicza, (bardziej prawdopodobna jest czkawka ze śmiechu).
Mniej więcej w tym samym czasie odkryłam, że istnieją specjalne halloweenowe lampki, (pomarańczowo-fioletowe), połączyłam je z kilkoma kompletami świątecznych i walnęłam razem ze znacznie powiększoną populacją roześmianych duchów na krzaki przed domem.
Myślę, że to był ten moment kiedy sąsiedzi uświadomili sobie, że nie powinno się zadzierać z kimś, ktoś wystawia na Halloween, diamentowego jednorożca z tęczowymi skrzydłami, (wysokość ok. metr osiemdziesiąt), zamiast gigantycznego pająka.
A w tym roku moja, rogata dusza połączyła siły z ułańską fantazją i na skutek ich działań dokupiłam zielone straszydło, (dalekiego krewnego malinowego ducha), który wzbudza podobne uczucia jak krewniak i rozprawiłam się ostatecznie z dynią.
Może te wyrżnięte, wydrążone, szczerzące się szatańsko dynie mają swój urok, ale czy ja je muszę mieć u siebie w domu i zagrodzie ?
Otóż właśnie nie muszę, w związku z tym stworzyłam własną wersję dyni, (na jej widok Junior wydał głośny jęk zawodu).
Potrzebne akcesoria nabyłam w sklepie, leżały tuż obok szkieletów domowych zwierząt, (urocze, niektóre się ruszały i szczekały, dobrze, że nie gryzły).
Moja dynia ma się tak do zwyczajowo straszących dyń, jak Kaczor Donald do Frankensteina.
Mój Dziadek, obdarzony wieloma talentami i zmysłem estetycznym, udzielił mi kiedyś bardzo ważnej, życiowej rady w sprawie kiczu i wolności wyboru.
Stwierdził mianowicie, że nie ma nic złego w posiadaniu, czegoś kompletnie kiczowatego, a nawet zachwycaniu się takim "dziełem sztuki", pod warunkiem, że będę umiała odróżnić kicz od prawdziwej sztuki.
Staram się kierować tą zasadą całe życie, mam nadzieję, że w większości przypadków odróżniam.
Amerykanie uwielbiają określenie, "żyjemy w wolnym kraju", patrząc na otaczającą mnie tutaj rzeczywistość, nie jestem przekonana, że to prawda.
I to jest właśnie mój Halloween, śmieszny, kolorowy, kiczowaty, ale jednocześnie wspominający tych, których kochałam, a którzy już zmienili adres pobytu na ponadczasowy.
Wierzę, że gdzieś tam z góry, Moja Babcia zachwyca się kolorowymi lampkami, (które zawsze lubiła), i jednorożcem, a Dziadek śmieje się rozbawiony z mojego kiczowatego buntu.
Mogę halloweenowo udekorować dom i całą rodzinę, rozdać kilogramy słodyczy, (bez ograniczeń), wymienić uprzejmości o niczym ze wszystkimi amerykańskimi sąsiadami, ale potem spojrzę w niebo z uczuciem, bo bez względu jak banalnie i oklepanie, dla niektórych to brzmi, głęboko wierzę, że jedyną rzeczą silniejszą od śmierci jest miłość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz