Nigdy w życiu nie miałam kota, powiem więcej, nigdy nawet nie chciałam go mieć. Miałam mnóstwo innych zwierzaków i myślę, że spokojnie wyrobiłam normę za kilkanaście rodzin.
Proszę, jacy mi się trafili pozbawieni wygodnego egoizmu Rodzice.
Pragnienie Juniora odnośnie posiadania własnego, włochatego przyjaciela, postawiło nas w trudnej sytuacji. Wieczny konflikt rodziców pomiędzy miłością do potomstwa, a egoizmem.
Uszczęśliwić dzieciaka, ale potem opiekować się niechcianym zwierzakiem, (bo bądźmy szczerzy, tak to się zazwyczaj kończy), czy wygodnicko uszczęśliwić tylko siebie.
Jak się u nas ten emocjonalny konflikt zakończył wiadomo, w tej chwili już trzy kilo puchatych krągłości usiłuje rządzić całym domem.
Kotka, otrzymała status kota rodzinnego z oficjalnym właścicielem, w osobie naszego syna. To tyle w teorii, praktyka, jak wiemy rządzi się własnymi prawami i wygląda to tak, że kotka traktuje córkę i syna jak kociaki, (poziom szacunku raczej znikomy), świnki jak mających poważne problemy z higieną osobistą kuzynów o dodatkowo dziwnych zwyczajach żywieniowych, mnie jak matkę kocicę, a męża jak starego kocura.
W związku z czym zostaliśmy obdarzeni szacunkiem przynależnym starym kotom, a jak będzie z bezwarunkową miłością to zobaczymy, (nie tracę nadziei).
Ją z kolei wszyscy rozpieszczają, aczkolwiek widać tu identyczny wzór zachowania. Wygląda na to, że wzięliśmy sobie z szanownym małżonkiem kota, bo do wnuków jeszcze daleko.
Kotka docenia uczucia, (przynajmniej mam taką nadzieję), a mój mąż już przestał nawet próbować kogokolwiek przekonywać, że się nie zakochał.
Jako kompletna ignorantka odnośnie kotów, subiektywnie opiszę, jak to jest mieć nagle w domu jednego.
Określając całą sytuacje jednym słowem - ciekawie.
Zaczynając od podstaw, jak to dobrze, że Amerykanie szaleją na punkcie swoich zwierzaków i przekłada się to na szereg różnych udogodnień.
Dzięki tej tendencji, zainwestowaliśmy w kosmiczną kuwetę przyszłości, tzw. samoczyszczącą.
Gorącym orędownikiem tego urządzenia był mój mężuś, który uwielbia takie zabawki. Mówiąc szczerze zostawiłam mu ten temat i do momentu instalacji owego cudu, miałam mgliste pojęcie jak ta kuweta się właściwie czyści, bo przecież nie chodzi się sama opróżniać.
Z wyglądu przypomina zwyczajną kuwetę, a czary zaczynają się po skorzystaniu z toalety przez małego drapieżnika. Włącza się specjalny wielki grzebień, który przeczesuje żwirek, zbiera wszystkie nieczystości i upycha je w specjalnym kącie dość hermetycznym.
Po takiej akcji żwirek jest znowu świeży, (upojne zapachy znikają), a żeby było już zupełnie profesjonalnie, na specjalnym liczniku pojawia się numerek świadczący o tym, że kot spożytkował kuwetkę zgodnie z przeznaczeniem.
Można sobie dzięki temu sprawdzać, czy zwierzak nie ma problemów z obstrukcją, albo wręcz przeciwnie.
Co do generalnego czyszczenia, to nie ma tak dobrze, sama ta kuwetka nie chodzi i trzeba osobiście żwirek wymieniać, ale dużo rzadziej niż w klasycznych.
W sprawach żywieniowych musiałam poprosić o pomoc sprzedawcę, bo wybór jedzenia w rożnych formach mnie powalił. Okazało się, że są inne puszki z jedzeniem dla kociaków, a inne dla kotów dorosłych z różnymi problemami i pewnie jest jeszcze cała lista możliwości, ale na razie, żeby nie zgłupieć skupiliśmy się na jedzeniu dla kociaków.
Kociak z definicji to kot do pierwszego roku życia, przynajmniej według amerykańskich standardów.
Zapach tych konserw jest przyjemniejszy, niż niektórych amerykańskich dań, które miałam wątpliwą przyjemność wąchać w Stanach.
W efekcie naszych starań kotka przybiera na wadze i rośnie jak na drożdżach. Oprócz faktu, że jest ewidentnym łakomczuchem i gra nam na emocjach, Ragdolle to jedne z największych kotów.
Kotki osiągają średnio 6 kilo, także całe szczęście, że oprócz gorącego uczucia mój mąż jest duży, silny i będzie nosił, bo nie wiem, co oznacza według naszego kociaka "średnio" i może przekroczyć normę.
Kończąc tematy praktyczne, mimo własnego materacyka i drapaka, nasza kotka śpi gdzie chce, (jakoś zawsze chce z nami), i niszczy nam meble. Co ciekawe tylko wybrane, nasze dwa ulubione fotele i łóżko. Mam wrażenie, że jest przekonana, że kupiliśmy je specjalnie dla niej.
Co do zachowania, to najbardziej szokujące dla wszystkich było jak cicho się porusza i z jaką gracją. Patrząc na nią bardzo łatwo można sobie wyobrazić, że jest potomkinią wielkich drapieżników. Mój mąż nazywa ją śnieżną lwicą, (kurczę jakoś nie kojarzę, żeby mnie nazywał tak poetycko).
To wrażenie pryska, kiedy zaczyna ścigać muchy, walczyć z kulkami i ogólnie się wygłupiać.
Stanowi wtedy poważną konkurencje dla telewizji, książek i innych rozrywek.
Uwielbia kontrolować sąsiedztwo i wszystko co się dzieje na zewnątrz, całe szczęście, że mamy moskitiery w oknach, bo musielibyśmy ganiać kota po okolicy i wtedy to sąsiedzi kontrolowaliby nas.
W ciągu dnia łazi za mną i kombinuje, albo jest cicho, albo miauczy, (już całkowicie po polsku, aczkolwiek został jej jeszcze mały ślad akcentu amerykańskiego).
Jeżeli ktoś myśli, że łatwo jest zignorować zdeterminowanego, domagającego się swoich praw kota, to jest w dużym błędzie.
Ta mała terrorystka nie odpuszcza, można powiedzieć, że asertywność to jej trzecie imię, (dorobiła się już jednego amerykańskiego i jednego polskiego).
Oczywiście od początku rozpoczęliśmy integrację ze świnkami. Co ciekawe na świnkach kotka nie zrobiła powalającego wrażenia. I tutaj być może obrażę wszystkich miłośników kotów, ale na tym etapie nasze świnki biją inteligencją na głowę takiego kociaka.
Na pewno to się zmieni, ale póki co bez względu na wielkość, kotka czuje się lekko zdominowana.
Najczęściej usiłuje im podbierać jedzenie, koperek na przykład, tylko że zupełnie jej nie smakuje, a na widok szpinaku, aż się cofa.
Bardzo często kładzie się po prostu obok i rozpoczyna toaletę, parę razy, jak świnka przeszła obok to została też liźnięta z rozpędu.
Kilkanaście razy wyciągaliśmy ją z klatki, gdzie się dokowała razem ze świnkami i usiłowała się schować na nasz widok. To wyglądało tak mniej więcej jak u małych dzieci, myślała, że jak schowa głowę, to reszta puchatości stanie się niewidzialna. Geniusz intelektu po prostu.
Za każdym razem jak usiłuje pobawić się świnką bądź ze świnką i powącha jej pupę, ewidentnie odchodzi jej ochota i bardzo dobrze bo to nie są zabawki, tylko puszyste panie w wieku dojrzałym.
Ale proces integracyjny, (pod nadzorem), trwa.
Przeżyłam również doświadczenie jedyne w swoim rodzaju, mianowicie kąpiel kota. Prawie jak w tym, starym kawale okazało się, że kota, z problemami, ale można wykąpać, ale już niekoniecznie da się go wysuszyć, suszarką, na przykład.
O ile kotka usiłowała nam prysnąć mokra, to po włączeniu suszarki, przestała się bawić w sentymenty i skoczyła pionowo i zawisła na oknie.
Zdjęliśmy, wysuszyliśmy, przeprosiliśmy i pogratulowaliśmy sobie, że kotów się nie kąpie często, (wykręcać nie próbowaliśmy).
I na koniec opieka medyczna. Prawie z marszu musieliśmy załatwić jej ubezpieczenie, bo koty potrzebują różnych szczepionek i przeglądów technicznych i dodatkowo chcieliśmy ją wysterylizować.
Znalazłam klinikę, zapakowałam kota, pojechałam i po raz kolejny przekonałam się, że życie lubi mnie zaskakiwać.
Szpital dla kotów i psów, działał na takiej samej zasadzie jak ten dla zwierząt egzotycznych, ale na szczęście obyło się bez telewizora w poczekalni.
Osobne wejście dla kotów, osobne dla psów, dwie poczekalnie, pierwszy raz siedziałam razem z psami, ale nikt się nie przejmował.
I oto w tej klinice przydarzyło mi się kilka sytuacji, z gatunku tych, kiedy człowiek się zastanawia w jakim kierunku idzie ten świat i czy jest jeszcze dla niego jakaś nadzieja na normalność.
W amerykańskich klinikach weterynaryjnych panuje zwyczaj, że zwierzak jest zabierany na badania, zastrzyki itd, a właściciel karnie czeka.
Siedzę sobie i czekam, kotka na badaniach i szczepionkach, nagle słyszę głos pielęgniarki.
Odpuszczę wersję angielską, w naszym rodzimym języku, brzmiało to mniej więcej tak:
"No już, już, już kochanie, nie denerwuj się. Już idziemy do mamy, mama czeka, popatrz mama tu czeka. Widzisz już jest mama. A po chwili do mamy, była bardzo dzielna".
I nic by nie było szokujacego w takim dialogu, gdyby miał miejsce w przychodni i pielęgniarka pocieszała małe dziecko, a nie psa, tak na oko wielkości cielaka.
W charakterze następnej rozrywki zostałam nazwana mamą. Nie byłoby w tym nic szokujacego, (Matka Polka i te sprawy), ponieważ dorobiłam się dwójki dzieci, więc takie zdarzenia miały już miejsce w przeszłości, ale tym razem nazwano mnie mamą kota.
No ja nie mogę, lekarka bierze ode mnie kota i zwraca się do mnie per "mamo", aż taka włochata nie jestem.
W Polsce też panuje ten zwyczaj, ale w szpitalach dla ludzi i też mi się nie podoba. Stwierdzenie " to mama tu poczeka", albo " to mama nam wszystko wyjaśni", lekko mną wstrząsa. Ja nie jestem matką niezliczonej liczby lekarzy i pielęgniarek i śmiało mogą do mnie mowić pani, bo raczej o niepełnoletność ciężko mnie już niestety posądzić.
Dla dobra "kociego dziecka", przełknęłam "kocią mamę".
Nie będę robić sceny, niech mają, co kraj to obyczaj.
Spośród wszystkich stresujących sytuacji na emigracji, chyba najmniej obawiałam się właśnie leczenia kota, (oprócz bankructwa, bo nawet ubezpieczenie nie pokrywa całości leczenia).
Miałam takie niejasne wrażenie, że bardziej dbają tu o zwierzęta niż o ludzi, (oczywiście za odpowiednią opłatą).
Nie pomyliłam się, myślę że wiele matek w Polsce czułoby się szczęśliwych, gdyby ich dzieci były tak fachowo i skrupulatnie badane w przychodniach.
Szczepionki to standard, ale przed sterylizacją zrobili temu zwierzakowi takie badania krwi, że nie wiedziałam jak zareagować.
Miałam w życiu kilka różnych zabiegów operacyjnych pod narkozą, nikt nigdy nie zrobił mi badania krwi na okoliczność takowej i ewentualnych powikłań po znieczuleniu, a mojemu kotu zrobili.
Dostała też szczepionkę na raka i tutaj mówiąc szczerze zwyczajnie nie wiem, czy w Polsce już takie szczepionki są dostępne.
Podoba mi się brzmienie określenia "szczepionka na raka", niesie nadzieję.
Można powiedzieć, że trwałam ogłuszona otaczającymi mnie cudami.
Do czasu, na koniec tej świetlistej sielanki, musiałam podpisać kilka dokumentów, ostatni jaki mi podsunęli, to była moja decyzja, czy jak kociak podczas narkozy zacząłby odchodzić do lepszego świata, bo ten mu się już znudził, to mają reanimować czy nie.
Rozumiałbym takie pytanie, gdyby operowali starego, schorowanego kota, a nie zdrowego kociaka.
A najgorsze jest to, że takie pytanie jest standardowe i nie zależy od stanu, czy wieku zwierzaka, tylko gotowości właściciela do pokrycia większego rachunku, (najwyraźniej za prąd).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz