wtorek, 30 lipca 2019

Statua Wolności, czyli Nowy Jork nostalgicznie

Moja wena pisarska mocno nadwątlona podróżami, zaczęła pomału wracać do siebie, (przynajmniej mam taką nadzieję).
Po ogarnięciu domu, w którym przez ponad miesiąc rządził niepodzielnie mąż, odespaniu różnicy czasowej, przestawieniu się na lato amerykańskie w rozkwicie, które zawsze przypomina saunę, rozpoczęłam oficjalnie wraz z dzieciakami drugą połowę wakacji.


Po dwóch latach pobytu w Stanach wybraliśmy się wreszcie zobaczyć słynną Statuę Wolności. Średnio inteligentnie zorganizowaliśmy zwiedzanie w środku lata, dzięki czemu dorobiliśmy się lekkiego odwodnienia i czerwonych nosów, (od nadmiaru słońca, a nie napojów wyskokowych).
Zakupiliśmy bilety na rejs statkiem wycieczkowym, w celu podziwiania panoramy miasta, tym razem od strony Oceanu, oraz w celu ograniczenia poruszania się po rozgrzanym jak piec mieście o własnych siłach.

Zwiedzałam już Nowy Jork podróżując autobusem wycieczkowym, przymarzając do siedzenia, teraz za to mogłam się ugotować. Usadowiliśmy się na górnym pokładzie, w związku z czym słońce przepalało nas równo, ale za to widoki były piękne i wiał lekki wiaterek.


Opłynęliśmy Manhattan prawie dookoła, przepłynęliśmy pod trzema mostami, wliczając chyba najbardziej znany Brookliński, mogliśmy zobaczyć sławną wyspę Ellis i wreszcie stanęliśmy oko w oko z symbolem Ameryki.

Znając historię powstania tego gigantycznego pomnika, spodziewałam się czegoś mniejszego i przereklamowanego. W końcu wszędzie można znaleźć Statuę Wolności w dowolnych formach, od plastikowych i szklanych miniaturek, na nadrukach na koszulkach, torbach i pudełkach czekoladek skończywszy. 

Tymczasem zostałam zaskoczona, (bardzo pozytywnie). Statua, przynajmniej na mnie, zrobiła ogromne wrażenie. Przede wszystkim okazała się majestatyczna i wielka.
Patrząc na nią, chyba po raz pierwszy dotarło do mnie, że los rzucił mnie do miejsca, które znają chyba wszyscy na naszej planecie. 
Było coś szokująco surrealistycznego w tym widoku, muszę przyznać, że wieżowce Nowego Jorku nie zrobiły na mnie takiego wrażenia.

I oczywiście nie byłabym sobą, gdybym się nie zadumała nad przeszłością. Słowiańskie dusze oprócz szalonych pomysłów i negacji wszelkich autorytetów, najwyraźniej lubią się roztkliwiać.

Wyobraziłam sobie te miliony ludzi, które przypływały tu w poszukiwaniu lepszego życia, albo tylko życia, uciekinierów, którzy musieli zostawić wszystko co kochali w nadziei stworzenia nowej Ojczyzny.
Ilu wymęczonych imigrantów patrzyło na postać kobiety z płomieniem pragnąc wolności i bezpiecznego domu ?
Miałam wrażenie, że te wszystkie spełnione i niespełnione marzenia i pragnienia wciąż otaczają ten pomnik. Może to one właśnie powodują, że jest coś niezłomnego w Statule Wolności.
Trzeba niesłychanie dużo siły, odwagi i uporu, żeby zmieniać tak drastycznie całe, swoje życie.


Takie chwile, przynajmniej mnie uczą pokory. Jestem rozwydrzoną szczęściarą, przybyłam do tego kraju na własnych warunkach, po drugiej stronie Oceanu zostawiłam dom, do którego zawsze mogę wrócić i mimo rożnych niedogodności i absurdów udało mi się zachować coś, czego wielu z ludzi przybywających w przeszłości do Ameryki nigdy tak naprawdę nie miało: wolną wolę i możliwość wyboru.

1 komentarz:

  1. Podoba mi się, że masz tego świadomość. Najwidoczniej, nie do końca się "rozwydrzyłas" :) :) :)

    OdpowiedzUsuń