wtorek, 16 lipca 2019

Rozrywki na łonie Ojczyzny, czyli imprezki, mordobicie i kotek

Pobyt na łonie rodziny rozpoczęliśmy razem z Juniorem opaleni i gotowi na nowe wyzwania. Córka doleciała ze Stanów i zaczęliśmy coroczny maraton po lekarzach.
Jak to w życiu bywa, oprócz zaplanowanych z wyprzedzeniem wizyt, namnożyło nam się sporo spontanicznych.
Dość szybko zaczęłam tracić nie tylko kolor, ale i płynność finansową.
W efekcie wszyscy narzekali, że do domu wracamy tylko się przespać, a nawet to spanie średnio nam wychodziło, ze względu na różnicę czasu.

Najwcześniej zakończyłam przegląd techniczny Juniora, który uszczęśliwiony swoim zdrowiem natychmiast zaczął robić z niego użytek i z błogosławieństwem lekarzy, stomatologów i moim rozpoczął część rozrywkową wakacji w Ojczyźnie i od razu zrobiło się ciekawie.


Koledzy syna, co jest oczywiste nie zatrzymali się na poziomie sprzed dwóch lat, tylko niepokojąco urośli.
Zainteresowania i temperament młodzieży też uległy niejakiej modyfikacji. Nie trzeba było dużo czasu, kiedy doszło do pierwszego starcia, z założenia koleżeńskiego, aczkolwiek przy użyciu siły fizycznej.
Juniorowi po przeprawach w szkole amerykańskiej najwyraźniej został uraz, bo jak wystartował do niego kolega to nie zastanawiając się asertywnie mu oddał. 
Kumpel przyzwyczajony do faktu, że syn nie stosuje przemocy, przeżył lekki wstrząs emocjonalny, (urazów fizycznych nie było). 
Kiedy doszedł do siebie zapytał oskarżycielskim tonem:

"To Ameryka cię nauczyła się bić ?"

Junior jak zwykle szczery do bólu odpowiedział (zgodnie z prawdą):

"Nie, mama mnie nauczyła"


No i jak tu się nie wzruszać ? Oczywiście chłopcy dość szybko doszli do porozumienia, ale zauważyłam, że zdobyłam niejaki szacunek wsród dzieciaków na podwórku.
Pomyślałam, że w Stanach pewnie zamiast uznania dorobiłabym się jakiegoś, małego pozwu od rodziców kolegi.



Syn dzielnie wykorzystywał wolny czas. Podczas szaleństw na hulajnodze, zatrzymał się z kumplem przy pizzerii znajdującej w naszym bloku, ponieważ usłyszeli odgłosy imprezy. Wparowali do środka, walnęli solówkę, śpiewając "Sto lat" kompletnie obcym ludziom i dostali po kawałku tortu.
Nakryłam ich już po konsumpcji i zgarnęłam do domu.
Lekko rozochocony solenizant, (jak mniemam), zaproponował mi również uczestnictwo w przyjęciu. 
Ponieważ chcę utrzymać dobre stosunki z sąsiadami, zdecydowałam się nie śpiewać.

Pewnego dnia Junior dostał kieszonkowe od Babci. Wracam wymięta od któregoś z kolei lekarza i widzę na podwórku regularne "garden party", (średnia wieku 10 lat). 
Mój syn zakupił jakąś, straszną ilość chipsów i urządził imprezkę powitalną, (nie miałam pojęcia, że w okolicy jest tyle młodych osobników płci męskiej, prawdopodobnie ściągnęli z sąsiedztwa),
Mam niejasne wrażenie, że wszyscy liczą na podobne przyjęcie pożegnalne.

A w międzyczasie za Oceanem ruszyły przygotowania do zdobycia kota. 
Szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych mój syn zrezygnował z planów hodowania iguany i zażyczył sobie na urodziny włochatego przyjaciela, który podtrzymywałby go na duchu w obliczu zbliżającego się nieuchronnie strasznego gimnazjum.


W związku z tym przeprowadziłam śledztwo w sprawie charakteru wszystkich możliwych ras kotów. 
Kotek mianowicie powinien być mocno "spsiały", kochający, lojalny, przytulański i co najważniejsze pokojowo nastawiony do świata, zwłaszcza do naszych świnek oraz wiewiórek i ptaków, (też naszych, ale dzikich). 
Po sprawdzeniu wszystkich możliwości stanęło na amerykańskiej rasie Ragdoll.


I tu jeszcze raz wyszła na jaw nasza naiwność. Przekazałam mężowi wszystkie dane i biedak rozpoczął poszukiwania, pewien, że nie będzie problemu. A tu pechowo okazało się, że najłatwiej takiego kotka można znaleźć na zachodnim wybrzeżu, ewentualnie w Teksasie.
Mąż w panice przekopał się przez wszystkie strony adopcyjne kotków i wreszcie znalazł rodzinę, która miała do oddania kociaki w Filadelfii.
Wszechświat najwyraźniej zainteresowany potencjalnym, mruczącym członkiem naszej rodziny, uznał za stosowne wtrącić się i zorganizował szanownemu małżonkowi delegację właśnie do Filadelfii.
I tak wyruszył biedak po kota, (prawie jak syn Pawlaka). Mam nadzieję, że nie wróci na koniu, (będę informować na bieżąco).

A w międzyczasie, nieubłaganie dobiega końca nasz szalony i bardzo aktywny pobyt w Ojczyźnie.
Mam do dyspozycji trzy duże walizki i trzy podręczne i teraz muszę tylko wszystko ładnie upchnąć, co nie jest specjalnie trudne. Prawdziwym wyzwaniem dla mnie jest nieprzekroczenie limitu kilogramów na łebka. Jakoś tak się bowiem złożyło, że mimo najszczerszych chęci zawsze się muszę przepakowywać przy odprawie bagażowej.
Także jak na Okęciu zrobi się korek i jakaś baba będzie się miotać jak szalona między rozbebeszonymi walizkami, to bardzo prawdopobnie, że to jestem ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz