wtorek, 2 lipca 2019

Dorsz mocno na wynos, czyli Junior i celebryci

"Ja proponuję zacząć od kupna pamiątek". 
Takie zdanie usłyszałam na koniec naszego pobytu we Władysławowie. 
Co ciekawe padły z ust mężczyzny do żony otoczonej trojką dzieci.
Szybko zrobiłam rachunek sumienia, a następnie przespacerowałam się w celu nabycia bursztynowych nalewek.
Tylko nie jestem pewna, czy temu panu chodziło o takie pamiątki z wakacji.


Okazało się, że Bałtyk może zaskoczyć nawet taką, starą, morską wilczycę jak ja.
Po przeżyciu wielu sezonów nad naszym morzem, myślałam, że jestem gotowa na wszystko. 
W skrócie, trochę ubrań na letniaka i obowiązkowy, ciepły zestaw na wieczorne chłody i oczywiście sławny, lodowaty morski wiatr.
Nic bardziej mylnego, po raz pierwszy wiatru było jak na lekarstwo, a słońce przepalało na wylot.
Ludzie się kąpali w Bałtyku, (dobrowolnie), że dzieci to rozumiem, ale moczyli się również regularnie mocno podpieczeni dorośli z lekkim obłędem w oczach.



I tak sterta bluz, spodni i kurtek zaległa w szafie, a ja chodziłam cały czas w jednej, letniej sukience, bo w całej reszcie garderoby się przegrzewałam, (i nie, to jeszcze nie są menopauzalne uderzenia gorąca).
Praktycznie wjeżdżałam już do wody z leżakiem, a i tak było cieżko.



Mój syn bardzo szybko odnalazł swoje towarzystwo, z którym regularnie spotykaliśmy się we Władysławowie od lat i porzucił swoją matkę na pastwę losu. 
Zupełnie nie narzekałam ponieważ ja z kolei zorganizowałam sobie bardzo przyjemne popołudnia na plaży w samotności, ("morza szum, ptaków śpiew" itd).
Wieczorkami huncwot jeden po całym dniu szaleństw, wyciągał się w łożku już solidnie odmoczony i nakremowany i pytał się mnie niewinnym głosikiem: 
"I jak ci minął dzień mamusiu ?"
Aż strach pomyśleć, co to będzie jak zacznie być nastolatkiem.

W ramach prezentów znad morza, oprócz bursztynów wiozłam dorsza, (surowego), kupionego w mojej ulubionej knajpce. 
Rozbawiły mnie chłopaki, które nam go specjalnie pakowały, (ponad dwa kilo).
Jeden ryknął do kolegi, żeby zagłuszyć turystów:
 " Dorsz, ten mocno na wynos"!

I tak, z wielką walizą (34 kg, potem zważyłam), torbą średniej wielkości, dorszem i juniorem razem z jego plecakiem, przyszło mi ładować się do pociągu w dzikim upale.
Wszędzie tłum, miejsc już wcześniej nie było, udało mi się kupić dwa bilety w pierwszej klasie.

Szarpię się z tymi, wszystkimi klamotami, próbując wejść do przedziału, a za mną stado podchmielonych panów wracających z wieczoru kawalerskiego.
Wreszcie prawie siłą wdarłam się do przedziału i stanęłam przed uroczą wizją uniesienia wielkiej walizki nad głowę. 
Nad morze jechałam pociągiem, który miał schowki przy drzwiach, nie przewidziałam takich dodatkowych atrakcji w drodze powrotnej.

W przedziale siedziały już dwie pary. Jeden z panów zaczął mnie dość ostro strofować, że chyba trochę przegięłam z wagą bagaży. Półprzytomna spojrzałam na gościa, przez chwilę umysł mi się zawiesił bo wyglądał jak Jan Englert. 
Spojrzałam na towarzysząca mu panią, żona Englerta w całej okazałości, znaczy nie dostałam udaru słonecznego.
Drugiej pary nie rozpoznałam, poźniej okazało się że był to sławny profesor, kardiolog dziecięcy. 
Cała czwórka rozpoczęła dyskusję, (pomijając mnie zupełnie), o mojej walizce, włożyć, nie włożyć, spadnie, nie spadnie. 
W końcu panowie się zaparli, zawołali kolegę z przedziału obok i upchnęli moje bagaże na półce.

W przedziale zapadła cisza. Junior chwilowo spacyfikowany, pochłaniał jak maszyna kanapki z mortadelą i grał sobie na telefonie, ja walnęłam coś na ból głowy i usiłowałam czytać, klimatyzacja udawała, że działa, ale robiła to bez przekonania.

W takiej atmosferze upłynęły dwie godziny. W pewnym momencie mój syn zdecydował, że wystarczy już tego spokoju, skończył poziom w grze, zaspokoił głód i postanowił zadbać o rozrywkę intelektualną towarzystwa.
W krótkim czasie skupił na sobie uwagę współpasażerów, zarzucając ich błyskotliwymi uwagami okraszonymi dodatkowo faktem, że do wszystkich walił bez pardonu na "ty".
To są te blaski i cienie, jak dzieciak ma być dwujęzyczny, przestawił się na język polski, zachowując część struktur i angielskich form gramatycznych.

Zabawiał tak towarzystwo przez prawie trzy godziny. Zdecydowałam, że jeżeli kogoś obrazi to, będę przepraszać hurtem na końcu i zamyśliłam się.

Oto czworo ludzi, z czego troje zdobyło sławę i uznanie w całym kraju i ich twarz stała się rozpoznawalna przez większość Polaków, (przynajmniej tych pełnoletnich), trafiła na dzieciaka, który kompletnie nie miał pojęcia kim są. 
W związku z tym traktował ich tak, jak pewnie już im się nie zdarzało od bardzo dawna, (przynajmniej w Polsce).

Cały ich dorobek życiowy w tej, jednej chwili przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Chcąc nie chcąc, znaleźli się dosłownie w sytuacji bez wyjścia, (pociąg zapakowany pod dach), w której przez parę godzin musieli zdobywać uznanie i sympatię od zera. 
Dość szybko stało się bowiem jasne, że mój syn nie zamierza kontynuować podróży w nabożnym skupieniu.
Powiem krótko, że podróż przebiegła niezwykle rozrywkowo. 
Nawet nie wiem jak nazwać uczucie, które mnie ogarnęło jak junior walnął do Englerta:
"Słuchaj, nie przejmuj się, jak dojedziemy do Warszawy, to ty, ja i ten drugi damy radę z mamy walizką".

"Wielka sława to żart"




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz