środa, 1 maja 2019

Polonezem przez Europę, czyli co było za "żelazną kurtyną"

W Polsce uparcie trwał stan wojenny, Tata oswajał się z nową rzeczywistością w Algierii, Dziadkowie martwili się na zapas, a ja raczej nie traktowałam tej, całej sytuacji zbyt poważnie. 

Minęło pół roku, w międzyczasie Tata został zakwaterowany w hotelu z połową kooperantów, druga dostała pokoje na terenie uczelnianego kampusu, ćwiczył język i słał do Polski listy z wyszczególnionymi rzeczami niezbędnymi do przeżycia w Afryce. Rzeczywistość, jak to zwykle bywa zaskoczyła wszystkich, ale tak to już w życiu bywa.


W ramach tak zwanego Mienia Przesiedleńczego, mogliśmy wziąć rożne rzeczy bez cła i wiadomo było, że lepiej mieć dłuższą listę i nie wykorzystać połowy pozycji, niż wręcz odwrotnie. 
W związku z tym lista mienia była oględnie mówiąc długa i szczegółowa do bólu, można było ją mierzyć w metrach i dodatkowo musiała być jeszcze tłumaczona przysięgle na francuski. Po prostu ubaw po pachy.



Mama z pomocą Babci dokonywała rzeczy niemożliwych. Udało im się wyposażyć naszą rodzinę, jak na wielki, afrykański biwak z opcją przetrwania w trudnych warunkach, (śpiwory sprawują się świetnie do tej pory).
Tata twardo optował za jazdą samochodem. Po prezentacji polskiej, floty podniebnej mama się z nim bez oporów zgodziła. Mnie nikt o zdanie nie pytał.


I tu pojawi się temat paszportów i wiz, czyli coś co bardzo trudno dzisiaj naszym dzieciom  wytłumaczyć. Już przy załatwianiu wizy amerykańskiej moje pociechy, na przykład, nie mogły wyjść z szoku, rozwydrzone Europą bez granic.


Uczciwie przyznam, że nie pamiętam załatwiania wiz: wschodnio-niemieckiej, zachodnio-niemieckiej, francuskiej i algierskiej. 
Niewątpliwie musiałam być obecna podczas składania wniosków, ale najwyraźniej sam proces nie był specjalnie traumatyczny i nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, co innego paszport.



Pewnego dnia, Mama zabrała mnie i kilka kilogramów różnych papierów do jakiegoś urzędu. Wszystko było jakieś, takie ponure, oczekujący ludzie, przerażeni, a ja chyba po raz pierwszy w życiu poczułam coś w rodzaju stanu zawieszenia w panice.
Oczywiście teraz jestem taka mądra, wtedy miałam po prostu ochotę stamtąd wyjść i nigdy nie wracać. 


Jako mądremu dziecku cała rodzina wytłumaczyła co mi wolno mówić i robić, wyglądało to dość prosto. Nic mi nie było wolno, tylko grzecznie siedzieć. Wszystko to było przygnębiające, aczkolwiek perspektywa odmowy otrzymania paszportu nie była dla mnie przerażająca, ponieważ ja osobiście bardzo lubiłam swoje życie w wersji socjalistycznej, a pobyt w Algierii nie znajdował się na mojej, osobistej liście marzeń.


I oto jako kochająca córka, siedziałam grzecznie na przeciwko Smutnego Pana, od którego jednego słowa zależała cała przyszłość mojej rodziny. Pan był wyjątkowo dobrze przygotowany do rozmowy, wyciągnął papierki i ze szczegółami powiedział mojej Mamusi, gdzie, co i za ile kupiła na wyjazd i, że on ma poważne wątpliwości, czy wrócimy, no bo jak już nabyliśmy namiot, to możemy na przykład zorganizować sobie milutkie gospodarstwo domowe na emigracji.
Jego wykład spowodował, że Mama lekko poszarzała na twarzy, ale się nie dała i z lekkim przerażeniem w oczach zapytała: 


"Chciałby Pan mieszkać całe życie w Algierii ?"


Pan sarkastycznie odparował: 
"Dlaczego Algieria, Francja to piękny kraj"



Mama zripostowała, twardo trzymając formę.
"Ale ja tutaj zostawiam rodzinę, oczywiście, że wrócę !"



Pan odpalił bez sentymentów:
"Rodzinę to Pani bierze ze sobą" - czyli Tatę i mnie, (rodzeństwa brak).



Na co moja Mama już głosem, w którym krew przodków zaczęła budzić się do życia: 
"Ale ja jeszcze mam Rodziców !"



Prawie było widać, że Pan ma ochotę złowieszczo palnąć:
"Już niedługo", ograniczył się jednak do stwierdzenia: "To nie rodzina."

I w tym momencie mojej Mamie się wyrwało:
"Może dla Pana."



A ja sobie siedziałam jak trusia. Pozornie Smutny Pan nie wyglądał groźnie, wręcz przeciwnie schludnie i elegancko. Sprawiał wrażenie czystego, wykształconego i niesamowicie opanowanego, nie podobały mi się tylko jego oczy, chociaż nie wiedziałam dlaczego, były ciemne.
Po latach, w rożnych książkach spotkałam się z dość dokładnym opisem oczu pana, to były oczy rekina, wtedy raczej koncentrowałam się na opisach oczu Muminków.
Smutny Pan zdecydowanie nie wyglądał jak Muminek, raczej jak tygrys ludojad, nie miał w oczach iskry człowieczeństwa.



Całe to urocze spotkanie przebiegało w takiej właśnie atmosferze, ale przynajmniej nikt nikogo nie pobił i nie zaaresztował, a prognozy były rożne. 
Paszporty dostałyśmy, a potem moja Mama dochodziła do siebie u Dziadków w kuchni trzęsąc się nad gorącą herbatą.



Nadleciał Tata (dosłownie), z fryzurą a la hipis, bo jeszcze nie zaufał żadnemu fryzjerowi na emigracji i przygotowania do podróży ruszyły pełną parą.
Okazało się, że w podróż przez Europę zabieramy nową znajomą Taty, od momentu poznania nazywałam ją Ciocią i tak zostało do dzisiaj. 
Ciocia była kooperantką, której rodzina też miała do niej dojechać, tylko trochę później. 



Polonez został zapakowany po brzegi, (dosłownie), plus bagażnik na dachu. 
Na przemierzenie Europy moi rodzice wybrali środek zimy, bo akurat wypadała przerwa między semestrami.



Granicę przekraczaliśmy w Zgorzelcu, całą, mroźną noc. Najpierw sprawdzali nas polscy celnicy. Rozpakowali wszystko, co z takim oddaniem zapakowaliśmy wcześniej. 
Wieźliśmy rożne rzeczy dla obcych rodaków, bo część z nich została w Algierii ze strachu. 
Widoczne było, że zarówno moi Rodzice jak i Ciocia stracili dość szybko kontrolę, nad procesem przeszukiwania samochodu.



Jedna scena przeszła do historii naszej rodziny. Celniczka wyciągnęła pudło pełne słoików i zarządała dokładnego opisu zawartości. Ciocia poczuła się zobowiazana i rozpoczęła wykład, że pudło zawiera odczynniki chemiczne, (oczywiście niegroźne), potrzebne dla studentów na zajęcia z chemii.
Skrupulatna celniczka zaczęła wyciągać słoiczki, w pierwszym jaki wyciągnęła był smalec ze skwarkami domowej roboty.



Wszyscy zamarli, oprócz mnie, bo ja już miałam tego wszystkiego serdecznie dość.
Po nocy na granicy, ściskając swojego miśka, słusznych rozmiarów, (musiał jechać, nie było mowy o negocjacjach), chciałam tylko spać. Cała procedura jawiła mi się jak akt głupiej i nikomu nie potrzebnej agresji, opisując to moimi słowami dzisiaj. Wtedy miałam szczęście, że misiek nie przeszedł przymusowej operacji usunięcia kilku organów w poszukiwaniu kontrabandy.



Po nocy na polskiej granicy wjechaliśmy do Wschodnich Niemiec, po pierwsze nie mieliśmy pieniędzy na goszczenie się w hotelu, a po drugie nie mieliśmy na to czasu. 
Dostaliśmy wizę przelotową, czasu starczyło akurat na dotarcie do granicy niemiecko-niemieckiej.



I tu zatrzymam się na chwilę. Nic nie mogło mnie przygotować na przekraczanie "żelaznej kurtyny". To przeżycie biło na głowę wszystkie moje wcześniejsze doświadczenia życiowe.
Nie ma właściwych słów na opisanie tego co tam zobaczyłam, najbliższe rzeczywistości określenie to chyba "bezlitosny terror". 
Wysokie mury, druty pod napięciem, żołnierze z karabinami i psami.
Straszne było też, że tę, konkretną granicę przekraczało się kilkakrotnie. Tych punktów kontrolnych było kilka i wszystkie były przerażające, przynajmniej w moich oczach. 
Tutaj nie spędziliśmy całej nocy, bo Niemcy jako naród zawsze byli świetnie zorganizowani, ale i tak nam powtórnie przetrzepali cały samochód.


I tu ponieważ zrobiło się strasznie, będzie mała przerwa na Pewex. W czasach szalejącego socjalizmu, można było zobaczyć kawałek "zgniłego, imperialistycznego" zachodu. Tym czymś był sklep Pewex, gdzie wyłącznie za dolary i bony, polskiego odpowiednika takowych, można było kupić rożne cuda, na przykład puszkę Coca-Coli, albo mydełko Fa, a jeżeli ktoś tarzał się w gotowce to dżinsy.
A ci co się tarzali tylko w rozpaczy zawsze mogli sobie tam iść i popatrzeć, (za darmo).


Po przekroczeniu granicy moi Rodzice i Ciocia stracili wszystkie kolory na twarzach, oprócz sino-szarego. Tuż za granicą, już na terytorium Zachodnich Niemiec, czyli w dawnej nomenklaturze RFN-u, stała sobie mała stacja benzynowa, z barkiem i sklepikiem spożywczym. Wszyscy, którym udało się przekroczyć granicę, charakteryzowali się takim, samym szarym kolorem skory, zjeżdżali natychmiast na tę stację, bo nie byli w stanie dalej prowadzić samochodu. 


Mój Tata również zjechał na pobocze. W założeniu mieliśmy coś zjeść, dorośli walnąć kawkę i pędzić dalej. Nikt tylko nie przewidział mojej reakcji. 
Wykończone dziecko, wyrwane z bezpiecznego otoczenia i zabrane od ludzi, które kochało, zmuszone zmierzyć się z całą tą agresją, która aż buchała od tych wszystkich żołnierzy, który usilnie kojarzyli mi się z hitlerowcami, weszło do podrzędnego, spożywczego sklepiku.



I to był pierwszy raz w życiu, kiedy zaczęłam hiperwentylować ze szczęścia i straciłam nad sobą panowanie, a Niemcy chcieli mi za darmo dawać słodycze. To był Pewex na sterydach, czekolady i inne słodycze leżały sobie w stertach, a wszędzie było mnóstwo kolorów.
Nie wyprowadził mnie z równowagi Ubek, zrobiło to stoisko z gumami balonowymi.


Sporo czasu zajęło moim Rodzicom uświadomienie współczującym Niemcom, że mają pieniądze i kupią mi ile będę chciała gum i czekolad, ale najpierw chcą, żebym zjadła coś ciepłego.

Przeżyłam bez strachu noc na granicy polskiej, przekroczyłam "żelazną kurtynę" w stanie wojennym jak twardziel, złamał mnie mały sklepik ze słodyczami dla kierowców TIR-ów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz