środa, 1 maja 2019

Niech żyje Wolność i Barbie, czyli kiedy spełniają się dziecięce marzenia

Po pierwsze obiecuję, że od tego momentu będzie już zdecydowanie mniej strasznie, a po drugie nadeszło z Polski pierwsze uzupełnienie merytoryczne.

Otóż moja Mama po przeczytaniu ostatniego wpisu, zagaiła dyplomatycznie, że umknął mi mały szczególik podróży. Okazało się, że tym drobiazgiem, o którym zapomniałam napisać była przyczepa kempingowa.
To jest tajemnica umysłu dziecka, pamiętałam słoik ze smalcem, a zapomniałam, że przez całą Europę ciągnęliśmy przeładowaną przyczepę kempingową.

Owa przyczepa została zakupiona w stanie desperacji, ponieważ okazało się, że nie można zapakować całego domu do samochodu marki Polonez.
Mama uświadomiła mi, że oprócz zabawek, ubrań na wszystkie pory roku, przyborów szkolnych, potrzebowaliśmy pościeli, ręczników i pełnego wyposażenia kuchni. 
Do tego sprzęt sportowo-biwakowy i wielki namiot. 
No i jeszcze my, nie było szansy, żeby Polonez dał radę.

Tak oto staliśmy się posiadaczami używanej przyczepy kempingowej "prawie nówki".
Zapakowana była po brzegi. Pamiętam, że już w Algierii, dopiero po paru tygodniach znaleźliśmy kabanosy, zmyślnie ukryte. 
Tak tylko informacyjnie, ciągle nadawały się do jedzenia, tylko nie pamiętam, czy ktoś, mimo desperacji się odważył.
I dodatkowo wieźliśmy mnóstwo szynki w puszce, zdaje, się że kupionej nie całkiem legalnie i za ciężkie pieniądze. Ratowała nas potem w chwilach kulinarnego kryzysu i chociaż doceniałam fakt posiadania wieprzowiny w puszce w kraju muzułmańskim, to już nigdy potem nie byłam w stanie jej zjeść.

Wracając do podróży, oprócz opuszczenia najszybciej jak się da wschodniej Europy, drugą rzeczą jakiej zdecydowanie potrzebował mój Tata, po prowadzeniu samochodu non stop, była drzemka. 
Ostatniej rzeczy jakiej ja potrzebowałam było spędzenie kolejnych kilku godzin w samochodzie.
I może Algieria nie była moim marzeniem, ale co innego było i pokładałam wielkie nadzieje w tym nowym, kolorowym, pełnym słodyczy kraju.

Nie zliczę ile razy odbywałam pielgrzymki do Pewexu, oglądając lalki Barbi, oczywiście napawać widokami wolno było tylko z daleka.
I teraz dotarłam do kraju, który najwidoczniej był jednym, wielkim Pewexem. 
Ciocia się poświęciła, dostała fundusze, zgarnęła mnie na zakupy, a rodzicie padli w przyczepie wśród różnych bambetli i mówiąc obrazowo: "film im się urwał". 

A ja z Ciocią udałyśmy się na łowy. Znalezienie lalki Barbie w niemieckim sklepie z zabawkami, nie było jakimś specjalnym wyczynem. Wyzwaniem okazało się wybranie tej jednej, jedynej. Okazało się, że nie istnieje jedna lalka, (Pewex miał ograniczony asortyment), to była cała wieloosobowa rodzina z Kenem i dzidziusiami do kompletu. 

Zignorowałam innych członków lalkowej rodziny i upatrzyłam sobie swoją, pierwszą lalkę Barbie. A to był dopiero początek problemów, bo czego nikt nie przewidział to faktu, że do tych lalek dokupuje się osobno ubranka, od których uginały się półki.

Kiedy stało się jasne, że za chwilę stracę przytomność ze szczęścia, Ciocia zdecydowała się wkroczyć do akcji i podejść do sprawy pragmatycznie, wyciągnęłyśmy wszystkie ubranka i podzieliłyśmy na rodzaje: wieczorowe, sportowe itd.
Następnie z każdej grupy wybierałyśmy jeden zestaw. Ewentualna cena nie spędzała mi snu z powiek, bo małe dziewczynki nie orientowały się w przeliczeniu marek na złotówki.
Mgliście pamiętam, że stanowiłyśmy główną atrakcję prawie pustego sklepu, bo dotarłyśmy tam chwilę po otwarciu, jakoś upiornie wcześnie.

Na cały przejazd przez Niemcy moi Rodzice mieli 200 marek, wydali z tego 80 na spełnienie mojego marzenia.

Od tego momentu w samochodzie zapanowała cisza, ubierałam, przebierałam i czesałam Lalkę. Świat za oknem mógł nie istnieć, bądź zwariować, było mi to całkowicie obojętne.

Wkrótce wjechaliśmy do Francji i świat zdecydował jednak trochę zaszaleć. Władowaliśmy się w burzę śnieżną na autostradzie. Nie wiem ile godzin staliśmy, bo byłam zajęta dopasowywaniem butów mojej lalce, ale z opowiadań rodziców wiem, że korki były kilometrowe, zaspy gigantyczne, a w na poboczach stało mnóstwo porzuconych samochodów. Mówiąc szczerze pamiętam, że padał śnieg, ale jeszcze lepiej pamiętam fryzury jakie wymyślałam mojej Barbie.

W końcu wykończeni dotarliśmy do Marsylii, skąd mieliśmy prom do Algeru i okazało się, że tam panuje już wiosna z silnymi wpływami lata.
Oprócz ciepła, wtedy we Francji poczułam jeszcze coś. To było dziwne, aczkolwiek bardzo przyjemne uczucie, nie umiałam go nazwać, po latach znalazłam odpowiednie słowa, to była wolność i niczym nieograniczona swoboda.
Z dala od realiów socjalistycznych i problemów, które często uniemożliwiały normalne życie, poczułam się lekka.

I zarówno uczucie kiedy trzymałam po raz pierwszy w ręku Barbie jak i poczucie niezwykłej lekkości we Francji pamiętam do dzisiaj. Francja wtedy i myślę, że również dziś miała jeszcze jedną, interesującą zwłaszcza dla małego dziecka cechę. 
Mianowicie można było wyjść na ulicę owiniętym w dziurawą zasłonę prysznicową, z kolią z rubinów na szyi, na bosaka i nikomu to nie tylko nie przeszkadzało, ale nikt na to kompletnie nie zwracał uwagi.

Moja, pierwsza podróż przez Europę dodała kilka kawałków, które później stworzyły moją osobowość. 
Wyruszyłam z kraju ogarniętego rozpaczą, gdzie poczucie bezpieczeństwa praktycznie nie istniało, przedarłam się przez żelazną kurtynę i widziałam na granicach sceny, które wyparłam z pamięci, odkryłam, że świat może być kolorowy, prawie doprowadziłam rodzinę na skraj chwilowego bankructwa w Niemczech, zrozumiałam, że marzenia tylko pozornie można przeliczyć na pieniądze i poczułam, (i tutaj niestety nie przychodzi mi na myśl, żadne, inne, odpowiednie określenie), Zapach Wolności.

A moja lalka Barbie, jak wszystko na tym świecie, zestarzała się, ale zrobiła to bardzo ładnie, niektóre lalki tak mają.
Większość jej strojów, na przestrzeni lat się zniszczyła, ale ona sama ocalała i mam ją do tej pory.



 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz