sobota, 4 maja 2019

Algieria, czyli starożytne ruiny, małpy i brylanty

Często przydarzają nam się w życiu rzeczy, które doceniamy dopiero po latach. 
Wizyta w ruinach rzymskiego miasta Timgad, była takim wydarzeniem w moim. 
Algieria podobnie jak inne sąsiednie państwa, przez pewien okres czasu znajdowała się pod panowaniem rzymskim.
Rzymianie, jak wiemy, lubili kolonizować i budować z rozmachem. Dzięki temu powstał Timgad, prawdopodobnie jego położenie geograficzne uchroniło go od całkowitego zniszczenia i paradoksalnie, zapomnienie ocaliło.

Ruiny Timgadu są olbrzymie. Co prawda w większości zachowały się tylko ściany i kolumny, ale jest rownież łuk tryumfalny i pozostałości łaźni. Nawet bez budynków w całości, patrząc na Timgad, można zobaczyć miasto i nie trzeba w tym celu specjalnie wysilać wyobraźni.
Pod owym łukiem na drodze, która również łatwo nie poddała się upływowi czasu widoczne są ślady wgnieceń, gdzie hamowały rydwany prawie dwa tysiące lat wcześniej.

Plątaliśmy się po ulicach, nie ogarniając ogromu i przeznaczenia większości zachowanych pomieszczeń. Nie było przewodników, mapy, tłumaczy itd., ale z drugiej strony praktycznie oprócz naszej grupy około 8 osób, nie było tam nikogo więcej.
Sytuacja nie do wyobrażenia. Pamiętam, że całości pilnował jeden, starszy pan, ale czuwał głownie nad freskami w łaźniach.

I ja durna bźdźiągwa, miałam unikalną szansę w życiu, (przynajmniej jak do tej pory), zwiedzenia wspaniałych ruin bez dzikiego tłumu z aparatami i wtedy tego zupełnie nie doceniłam. Na szczęście mam kilka zdjeć z obłędną panoramą w tle, teraz pewnie zrobiłabym kilka tysięcy i nie pozwoliłabym się stamtąd wyciągnąć aż do zamknięcia.

Zmieniając drastycznie klimat, algierskie góry robią wrażenie, mogą wydawać się monotonne głownie przez brak roślinności, czy jezior, ale nadrabiają za to ogromem i przestrzenią. 
Dodatkowo są miejsca, które są nie tylko zalesione, ale rownież zamieszkałe, chociaż niekoniecznie przez ludzi.
Jest taki wąwóz, (mogę przekręcić nazwę), El Kerata, który słynie z małp łasuchów.

Samo miejsce pamiętam trochę oderwane geograficznie. Było bardzo piękne, wąska droga wiła się i samochody musiały stawać i przepuszczać się w specjalnych miejscach. 
Zdaje się, że było bardziej niebezpiecznie niż malowniczo, ale ja pamiętam tylko ekscytację, a nie lęk wysokości. 
Dodatkowo, wystarczyło zatrzymać samochód i pojawiały się całe stada małp, totalnie rozwydrzonych, które podkradały jedzenie, dając się też karmić z ręki.
Dla ścisłości to nie były goryle, tylko małpki z dolnej granicy wagowej i nikt z uczestników wycieczki nie został pożarty.

A jak już jestem w temacie przyrodniczym, to opowieść z dreszczykiem. 
Przeżyłam bowiem w Algierii atak plagi szarańczy.
I z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest to widok, który cieżko zapomnieć, a jeszcze ciężej opisać.
Szarańcza zza okna wyglądała jak wielka migracja małych ptaków i robiła niesamowite wrażenie, głównie ze względu na ilość. 
Stwierdzenie, że zasłaniała słońce nie jest żadną przesadą, ani metaforą. 

Banda tych żarłocznych owadów przemieszczała się dwa dni i na dworze było przez cały czas ich przelotu szaro. Po wyjściu z domu i przy bliższym przyjrzeniu się tym latającym stworom, które obiektywnie wyglądają jak wielkie koniki polne, można było zrozumieć określenie: "plaga".

Sam przelot szarańczy był okropny, a potem przez tydzień resztki stada pełzały po ziemi i to było chyba jeszcze gorsze. 
Jakoś nie pamiętam, żebym przejawiała ochotę na spacery w tamtym okresie. 
Wręcz przeciwnie, obsesyjnie pilnowałam drzwi, bo w oknach były moskitiery.

I na koniec, w ramach zmiany tematu, coś dla ducha i dla ciała.
Zaczniemy od ciała, słodycze. 
Chciałam tylko przypomnieć, że jak wyjeżdżałam sytuacja ze słodyczami w Polsce była dość specyficzna, pomijając już fakt reglamentacji na podstawowe artykuły spożywcze, rzeczywistość oferowała rożne możliwości, na przykład dodatkową tabliczkę czekolady można było dostać przy honorowym oddawaniu krwi, dobrze, że wtedy nikt nie wpadł na pomysł, że można otrzymac lodówkę czy pralkę za jakiś organ. 

A w Algierii cukiernie, dosłownie pękały od ciast, półki uginały się od ciastek, migdałów i wszelkiego rodzaju owoców kandyzowanych w cukrze i dodatkowo w miodzie. 
Wtedy po raz pierwszy w życiu spróbowałam kilkanaście rodzajów ciastek, które znałam głownie z opowieści.

I na koniec biżuteria. Z racji wieku nie był to temat, który specjalnie mnie wtedy interesował, ale dałam się wyciągnąć na oglądanie sklepów jubilerskich.
Widziałam w swoim życiu złotą biżuterię, nie oczekiwałam żadnego szału, ale nic mnie nie przygotowało na pierwsze spotkanie z jubilerem  w stylu arabskim. 

W Polsce na wystawach czasami leżał sobie jakiś smętny pierścioneczek i łańcuszek, a w przypadku ślubu cała rodzina głowiła się co przetopić na obrączki dla młodej pary. 
W Algierii, na wystawach w sklepach jubilerskich nie można było znaleźć wolnego miejsca. Ciężko było uwierzyć, że to jest prawdziwe złoto. Odpowiednio podświetlone wyglądało naprawdę pięknie. 
Aczkolwiek dla mnie cukiernie, które rownież były bardzo kolorowe i ładnie podświetlone stanowiły zdecydowanie wiekszą atrakcję.

Kiedy już otrząsnęliśmy się z Mamą z szoku po naszyjnikami, pasach, bransoletkach, kolczykach itd, aż ociekających od złota, moją uwagę zwróciły pierścionki zaręczynowe. 
Oczywiście musiały być z brylantami, nie rozumiałam tylko dlaczego tak wspaniałe, drogie kamienie są najpierw oprawiane w srebro, a potem taki koszyczek obsadzany był dopiero na złotej obrączce.
Wyjaśnienie wprawiło mnie w lekką konsternację, bo okazało się, że to co wzięłam za srebro było platyną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz