Po wzięciu się w garść i ogarnięciu naszego, nowego życia, rozpoczęliśmy zwiedzanie.
Przyszedł czas, żeby wreszcie, przyczepa, namiot, krzesełka, śpiwory i cała reszta turystycznego ekwipunku spełniła swoje zadanie.
W krajach, które są nastawione na dochody z turystyki, wiele rzeczy wygląda inaczej.
Przede wszystkim jest dużo hoteli, sklepów, a co najważniejsze to wszystko jest na ogół umiejscowione w miejscach atrakcyjnych i łatwo dostępnych dla turystów.
Chcąc na przykład zwiedzić świątynie w Egipcie, kupuje się bilet i problem z głowy, jesteśmy dowożeni na miejsce, oprowadzeni, a na koniec kupujemy sobie mnóstwo pamiątek.
Jedynym minusem takiej sytuacji są tłumy ludzi, którzy przybyli w to miejsce, dokładnie w takim, samym celu jak my.
Nie pamiętam jak chronologicznie przebiegało nasze zwiedzanie, ale nie ma to najmniejszego znaczenia. Moje wspomnienia przypominają odcinki serialu, każdy był inną przygodą.
Sahara działa na wyobraźnię i powinna, dając upust moim poetyckim ciągotom, pustynia to jak druga twarz oceanu. Ten sam ogrom, majestat, piękno i niebezpieczeństwo.
Moi Rodzice wykazali się dużą przytomnością umysłu i pustynię zwiedzaliśmy na przełomie zimy i wiosny.
Dzięki temu było bardzo ciepło, nikt nie zemdlał z odwodnienia, ani nie wpadliśmy w burzę piaskową.
Moje pierwsze wspomnienie z Sahary to widok niekończących się gór złotego, pięknego piasku, słońce, cisza i kompletna pustka. Po pewnym czasie na horyzoncie coś się pojawiło, to był czarny skarabeusz, który sobie popychał kulkę.
Niesamowita była odległość, na którą można go było go dostrzec.
Dookoła żywej duszy, tylko my i dwie Ciocie Kooperantki, nie myśląc wiele, a już na pewno nie zastanawiając się nad potencjalną obecnością skorpionów wyskoczyłam z ubrań i w samych majtkach zaczęłam tarzać się po piasku.
Przypominało to trochę turlanie się z górki po śniegu, ale było zdecydowanie przyjemniejsze.
Jako, że w towarzystwie byłam jedyną osobą mocno niepełnoletnią, szalałam tak sobie w samotności, a dorośli zachwycali się pięknym piaskiem w bardziej dostojny i siedzący sposób.
Aczkolwiek mam wrażenie, że o skorpionach zapomnieli chwilowo wszyscy.
Sahara to było chyba jedyne miejsce podczas naszych wypraw, kiedy nocowaliśmy w hotelu.
Zapamiętałam ten fakt z dwóch powodów, jakich to powinno wszystkim rodzicom dać do myślenia, czy dzieci warto zabierać w luksusowe miejsca.
Po pierwsze, w środku budynku rosła wielka palma, w związku z czym w dachu był ozdobny otwór, fakt ten niesłychanie mnie rozśmieszył.
W głowie mi się nie mieściło, że można zrobić dziurę w dachu dla rośliny w doniczce, nawet olbrzymiej. Ach ten socjalistyczny racjonalizm.
A po drugie, w barze serwowali prawdziwą Coca-colę.
Podczas wieczornej kąpieli okazało się, że Sahara potrafi pokazać jeszcze inną twarz.
Prawie całe ciało miałam podrapane. U dorosłych to nie było tak widoczne, bo siedzieli kulturalnie ubrani, a u mnie wyglądało jakby mrówki z miniaturowymi grabiami potraktowały całe, moje ciało jak potencjalny ogródek. Wyglądało na to, że na pustyni im drobniejszy piasek, tym jest bardziej ostry i nie nadaje się na kąpiele piaskowe.
Zostałam profesjonalnie odkażona, blizny mi nie zostały, ale za to wspomnienie jest.
Z Saharą wiążą się jeszcze trzy wspomnienia, ale niestety już nie moje.
Parę lat po naszej wycieczce, moi Rodzice wybrali się na Saharę jeszcze raz i mogli podziwiać róże pustyni.
Są to twory wody, piasku i wysokich temperatur. Ten drętwy opis zupełnie nie opisuje piękna tego zjawiska. To coś w rodzaju rzeźb kwiatów wykonanych przez Matkę Naturę w miejscu, gdzie prawdziwych nie ma. Róże pustyni są jak żyrafy, nie ma dwóch takich samych.
Drugie wspomnienie, z gatunku raczej tych traumatycznych, przydarzyło się innej polskiej rodzinie. Władowali się samochodem w burzę piaskową.
Przeżyli, ale zdaje się, że samochód już nie.
Trzecie wspomnienie jest niestety również nie moje i znam je tylko z opowieści, podobno jest taka chwila na wiosnę, kiedy dosłownie na parę godzin na pustyni pojawiają się kwiatki i trawa, coś jak wiosenna fatamorgana.
Kończąc temat Sahary, skorpiona nie spotkałam, róże pustyni dostałam od Rodziców w prezencie, fatamorgany nie widziałam, chociaż to ostatnie nie jest pewne.
W czasie jazdy zobaczyliśmy praktycznie w środku niczego, na płaskiej powierzchni, olbrzymią rezydencję, prawie pałac, otoczony murem i widocznymi za nim palmami.
Może to była jakaś willa zbudowana w pobliżu oazy, a może miraż.
I tak naprawdę co to było naprawdę, nie ma zupełnie znaczenia, prawdziwe czy nie, było piękne.
Jak już tak rozmarzyłam się w temacie nieposkromionych żywiołów i przestrzeni to opiszę Morze Śródziemne od strony algierskiej. Pozornie nie powinno się różnić od wybrzeża innych krajów śródziemnomorskich, nic bardziej mylącego.
W Algierii widziałam dwa zjawiska, z którymi nie spotkałam się nigdzie indziej,
Pierwszym była tak zwana Różowa Plaża, która faktycznie była różowa, drugie to były całe tony muszli.
Kraj, w którym turyści nie zaśmiecają plaż, nie rozkładają się hurtowo na leżaczkach i nie zbierają muszli jest rajem dla fanatyków-zbieraczy muszelek czyli mnie.
Jak do tej pory najpiękniejsze muszle własnoręcznie zbierałam w Portugalii, ale to było polowanie.
W Algierii, nie można było chodzić na bosaka, bo na plaży leżały warstwy rożnych muszli, zalegających tam od lat.
Teraz mikroskopijna ich cząstka zalega u mnie w domu w szklanych wazach.
I na koniec jest jedna rzecz wspólna dla morza i pustyni, są to gwiazdy.
W naszym nowoczesnym, super zmodernizowanym świecie, prawie w ogóle nie patrzymy już w niebo, a jak próbujemy to światła miast tłumią gwiazdy.
W Algierii gwiazdy były przed wszystkim trochę inne, ale przede wszystkim większe i piękniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz