sobota, 2 lutego 2019

Humor z życia, czyli miło, strasznie i absurdalnie

Ostatnie wydarzenia szkolne uświadomiły mi, że należy trochę zmienić nastrój i na przekór wszystkiemu trochę wyluzować i jak mówią Panowie z mojego ulubionego kabaretu Smile: "Zluzować lejce", ewentualnie "Zluzować majty", ale na razie skupmy się na "lejcach". 
Kto wie może kiedyś nadejdzie czas na rozmowy o bieliźnie osobistej.


Już od dłuższego czasu obserwuję tubylców i tak zwane różnice kulturowe, które mocno dają mi się we znaki. W końcu doszłam do odkrywczego wniosku, (bo najwyraźniej tylko takie miewam), że popełniam błąd określając je różnicami, tajemnica bowiem według mnie tkwi w kategoryzacji.

Tak naprawdę ludzie wszędzie są "tacy sami tylko inni".
Na przykład to co w USA jest normą w Polsce jest szczytem idiotyzmu, a to dla odmiany co u nas w kraju jest standardem w Stanach jest postrzegane jako egzotyczne zwyczaje dzikich krajów, które ciężko znaleźć na mapie, najlepiej tam nigdy nie jechać, a ich mieszkańców unikać za wszelką cenę. 
To tłumaczyłoby moje emigracyjne problemy interpersonalne.

Życie w Ameryce obfituje w rożnego rodzaju przeżycia, od absurdalnych, przez straszne na śmiesznych i miłych skończywszy. 
Prawdziwym wyzwaniem jest dostrzegać pozytywy, nie dać się zwariować absurdom, a przede wszystkim pozostać sobą. 
W teorii mały pikuś, w praktyce orka na ugorze, gdzie tępy pług ciągniemy osobiście, bo chętnych wołów do pomocy jakoś brak.

Jako pozytywnie nastawiony do życia wół, (brzmi zdecydowanie lepiej niż krowa), zacznę od miłych "różnic kulturowych". (Takie też, choć czasami ciężko w to uwierzyć, istnieją).

W wielu urzędach i sklepach zauważyłam coś, co w Polsce, przynajmniej według mojej wiedzy nie istnieje, zatrudniani są mianowicie starsi ludzie. I nie mowię tu o żywotnych sześćdziesięciolatkach, które mają lepszą kondycję niż ja, ale o osobach grubo po osiemdziesiątce. 
Przez grubo rozumiem co najmniej dekadę. 

Seniorzy zatrudniani są w charakterze pomocników, asystentów asystentów, informatorów itd. 
W jednej klinice taki pan odpowiedzialny był za podawanie ankiet i długopisów.

Home goods to jeden z kilku moich, ulubionych, amerykańskich sklepów. 
To skarbiec rzeczy tak zwanego codziennego użytku, łącznie z mniejszymi meblami, dywanami, dekoracjami, artykułami spożywczymi i milionami zupełnie niepraktycznych, obłędnych rzeczy.
Gdyby ktoś musiał umeblować w dwie godziny małe mieszkanko, gorąco polecam ten sklep, myślę, że nie musiałby się nawet specjalnie starać, a dodatkowo mógłby urządzić pokój dla dowolnego zwierzaka, (tematyczny).

I oto jesteśmy w takim sklepie, kupując ramkę na dyplom juniora, (sukcesy szkolne zobowiązują) i kilka kompletnie zbędnych rzeczy, (wyprzedaże zobowiązują), kiedy w kasie natknęliśmy się na staruszka.
Prawdopodobnie miał osiemdziesiątkę z małym ogonkiem. Wyglądał i zachowywał się jakby zbliżał się do setki. Był przeuroczy, sympatyczny, tylko ledwo stał. Poetycko rzecz ujmując lekki powiew wiatru mógłby go dosłownie rozłożyć na obie łopatki.

I on miał nam zapakować te szklane drobiazgi, które w szaleństwie nabyliśmy.
Podstępnie połowę zapakowałam, za niego, zanim się zorientował, ale z drugą już kulturalnie czekaliśmy, żeby mu nie robić przykrości.
Trwało to, mówiąc delikatnie długo i w międzyczasie tak sobie filozoficznie rozmyślałam jaki jest sens takich działań. 

Na pewno takie osoby czują się potrzebne, prawdopodobnie mniej samotne, ale chyba jako szefowa sklepu, zorganizowałabym sympatycznemu panu jakieś mniej aktywne stanowisko, może siedzące.

Co nie zmienia faktu, że bardzo nam się sympatycznie stało pół godziny przy kasie i wymieniało uśmiechy z kulturalnym, starszym panem.

Druga sytuacja dość ciężka do wyobrażenia sobie w Polsce, powtarza się dość często w rożnych urzędach bądź punktach usługowych, polega na wymianie uprzejmości między wielką panią w wieku pomenopauzalnym i wchodzącym petentem, mężczyzną również słusznych gabarytów tylko o parę dekad młodszego. 

U nas, oczywiście o ile nie mamy do czynienia ze skrajnymi prymitywami następuje standardowa wymiana formułek grzecznościowych, a w USA wielokrotnie słyszałam radosne powitanie „Cukiereczku”, “Słodziaczku”, “Skarbusiu” itd.

Od razu przyznam się szczerze, że na ogół takie uwagi padają pod adresem mojego męża, a nie mnie i zawsze go uszczęśliwiają. Co ciekawe najczęściej zwracają się do niego w ten sposób panie podchodzenia afroamerykańskiego, najwyraźniej wyrośnięte  blondaski mają swój urok.

I kończąc temat „słodkości”, bez względu czy uśmiechy są szczere czy nie, zdecydowanie w Stanach ludzie uśmiechają się częściej niż w Polsce.

I teraz na chwilę zmieńmy kraj (czyli tak zwany punkt siedzenia):

Co pomyślelibyśmy w Polsce na widok staruszka na kasie ? Wszyscy uważaliby takie postępowanie za oburzające, wykorzystywanie starego, schorowanego człowieka. 
Gdyby jakaś miła pani urzędniczka zwróciła się do petenta per „Słodziaczek”, prawdopodobnie zamiast szelmowskiego uśmiechu, dostałaby w prezencie naganę na piśmie.
Jak długo my, jako naród bylibyśmy w stanie znosić trochę za częste, puste uśmiechy, myślę, że stosunkowo krótko,  na dłuższą metę uważalibyśmy je za męczące, płytkie i fałszywe.

Teraz trochę absurdów. (Moje hobby).

Przed szkołą juniora wylała się woda. Nie wiem skąd, pewnie na skutek niskich temperatur pękła jakaś rura. W efekcie powstało średnich rozmiarów, urocze, bardzo płytkie lodowisko. Nieodpowiednie na łyżwy, ale świetne na ślizganie się na butach. 

Marzenie każdego dzieciaka z mojego dzieciństwa. Pamiętam, że identyczne lodowisko przed moją podstawówką pan woźny robił metodą chałupniczą, operując wężem z wodą.
Jak woda zamarzała wszyscy szaleli, na czym kto miał, (nie wszyscy mieli łyżwy, ustrój i te sprawy), żadnych złamań nie pamiętam.

Co zrobiły władze szkolne ? Otoczyły teren szlabanami i żółtymi taśmami, wzbraniającymi wstępu. Oczywiście wszystko to w strachu przed ewentualnymi uszkodzeniami ciała, (złamaniami, skręceniami) i co najważniejsze pozwami.

Po moich przeżyciach z dwójką dzieci, która zdecydowała się rozpocząć przygodę z medycyną w USA od złamań, rozumiem postawę kierownictwa.
Swoją drogą, chyba nigdzie indziej nie widziałam tyle kontuzji wśród dzieci jak w Ameryce, zwłaszcza łamanie nóg jest tutaj niezwykle popularne. 
Muszę kiedyś zgłębić ten temat, ewidentnie jest coś w powietrzu.

A jak już jesteśmy w tematach szkolnych to trochę o czytaniu. Doprowadzona do ostateczności, zażądałam od juniora kategorycznego wypożyczenia mi lektury w celu zapoznania się z treścią dzieła. 
Jak do tej pory bowiem proces poznawczy wyglądał następującego, syn wracał ze szkoły z informacją, że na następny dzień ma przeczytać cały rozdział, (średnio 20 stron) i napisać opracowanie „tabelkowe”.
Gdyby owe dzieło o dzielnej Indiance było po polsku, to nie byłoby problemu, w przypadku języka tak zwanego drugiego, to jest to parę godzin niezłego wysiłku intelektualnego całej rodziny.

Junior, (bystrzak), przewidywał kłopoty z argumentacją, przytomnie kazałam mu powiedzieć czystą prawdę, że lekturę potrzebuje dla spragnionej wyzwań intelektualnych mamusi.

Pani książkę pożyczyła, wymuszając na synu przysięgę, (śmiertelnie poważnie), że po pierwsze nikt się o tym nie dowie, a po drugie jak przeczyta wcześniej następny rozdział to ona o tym nie chce wiedzieć i nikt inny nie może, bo nie czyta się z wyprzedzeniem.

I tutaj przyznam się, chwilę zajęło mi znalezienie sensownych argumentów, ale może chodzi o to jak szybko dzieci opanowują teksty, dodatkowo pod presją czasu.
Swoją drogą poczułam satysfakcję, że obawa, w przypadku odmowy, spowoduje moją, następną wizytę w szkole była większa od zakazu wypożyczenia książki do domu.

I jak już jestem w temacie kształcenia młodych, (niekoniecznie ludzkich), pokoleń, to sposób w jaki traktują Amerykanie swoje zwierzaki zasługuje na uznanie. Rozpieszczają je, chronią i ogólnie traktują jak członków rodziny, (tych kochanych).

I znowu zmieńmy położenie geograficzne na nasze, rodzime. Odpowiedzialna pełna troski o zdrowie dzieci, postawa szkoły w sprawie ślizgawki byłaby czystym idiotyzmem, wszyscy wiemy, że w zimie trzeba się ślizgać, to część normalnego dzieciństwa. 
Rodzice jak nic wystosowaliby petycję i zorganizowali dyżury opiekuńcze z gorącą czekoladą w formie bonusa.

Zakaz czytania z wyprzedzeniem, bez względu na ambitne założenia wszyscy potraktowaliby jako  jeden, wielki kretynizm, zwłaszcza w przypadku dzieci mających problemy z językiem, czy z czytaniem i potrzebujących więcej czasu. 
Tego rodzaju presja, co jest dość klarowne dla wszystkich, jest świetna do tworzenia analfabetów.

Rozpieszczanie czworonogów, jest ze wszech miar chwalebne bez względu na kontynent, ale tylko wtedy, kiedy nie traktuje się zwierzaków lepiej i nie kocha bardziej niż własne dzieci, bo to jednak nie jest to samo, chociaż Amerykanie mają na ten temat rożne opinie.

I na koniec trochę sytuacji lekko humorystycznych

Do szkoły juniora chodzi dwóch braci hindusów Sikhów. Wygląda to bardzo ciekawie, bo noszą turbany, chociaż w przypadku tych dzieciaków wygląda to raczej jak kulki włosów owinięte chustkami. 
Sikhom nie wolno włosów ani ścinać, ani ich pokazywać poza domem.

Jeden z braci jest w wieku syna, pewnego dnia moje urocze dziecko zabawiało mnie rozmową podczas powrotu do domu ze szkoły dokładnym opisem włosów kolegi. 
Minęła chwila zanim załapałam o kim on mówi. 
Otóż kolega, zapominając najwyraźniej na chwilę o wymogach religijnych, tudzież nakazach rodzicielskich, rozwinął swój turbanik i pokazał swoje włosy w całe okazałości, a było co podziwiać, bo bujny włos spływał prawie do kostek. Gdy już cała grupa kumpli poczuła się usatysfakcjonowana, na luziku, sprawnie zwinął włosy w uroczą kulkę i obwiązał chustką.

Pozostając w tematach szkolnych, nieustannie mnie zadziwia jeden nauczyciel, który bez względu na temperaturę panującą na zewnątrz wyprowadza dzieci ze szkoły w samej koszuli, dla specjalnego efektu z podwiniętymi rękawami.

Kiedyś na moje nieśmiałe pytanie czy troszkę nie marznie, odpowiedział, że cytuję:
„Ja jestem z Chicago”. Najwyraźniej to dumne stwierdzenie miało wszystko tłumaczyć. 
Niestety mało tego, że nic mi nie wyjaśniło, to jeszcze nie zrobiło na mnie pożądanego wrażenia, może gdyby powiedział, że jest z Alaski, a dodatkowo lubi sobie robić wypady w kostiumie kąpielowym na Syberię, to może zaparłoby mi dech z wrażenia, (lub mrozu).

Tymczasem ostatnio okazało się, że do Chicago dotarł jakiś koszmarny front, (lodowaty) i uszczęśliwił mieszkańców temperaturą minus 50 stopni Celsjusza.
Faktycznie z tej perspektywy minus 5 to pogoda w sam raz na krótki rękawek.

I na koniec mały absurd motoryzacyjny. Nasza córka, robi prawo jazdy, zdała część teoretyczną, teraz jeździ dwa razy w tygodniu na pogadanki o agresji za kierownicą, (albo raczej jej braku), narkotykach, alkoholu itd. (mam nadzieję, że też raczej o ich braku podczas prowadzenia pojazdów).

Zanim zacznie jeździć z instruktorem, rodzic, w tym przypadku tatuś musi z nią przejeździć 40 godzin. Ona prowadzi, on siedzi obok i oprócz gorących modlitw, pilnuje, żeby nikogo nie zabiła, nic nie uszkodziła i nauczyła się prowadzić samochód. 
I tak sobie radośnie jeżdżą po uliczkach, (słabo uczęszczanych, ale mimo wszystko).

I teraz już naprawdę ostatni raz przenieśmy się do Polski.

Na pewno części rodzicom podobałby się fakt przyjaźni swojego dziecka z Sikhem.
Może potraktowaliby taką przygodę jako przeżycie poszerzające horyzonty i uczące tolerancji, ale ilu rodziców obawiałoby się takiego niepożądanego kontaktu kto wie, może z „przyszłym” terrorystą w turbanie ?

Rodzinne jazdy szkoleniowe, z jednej strony fajny pomysł, dziecko spędza czas z tatusiem nawiązują więzi, (w obliczu ciągłego zagrożenia życia niezwykle silne) i ogólnie uczy się bezstresowo jeździć, ale z drugiej strony jazda nieoznakowanym samochodem, który prowadzi niedoświadczony dzieciak to szczyt głupoty i totalnego braku wyobraźni.

Roznegliżowanego nauczyciela pominę milczeniem, (zabrakło mi argumentów), widocznie jest twardzielem i nie marznie w żadnej szerokości geograficznej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz