piątek, 1 marca 2019

Antydzióbek, czyli nie ma mocnych na głupotę

Tak mnie naszło egocentrycznie, żeby trochę napisać o sobie. Temat niekoniecznie nieziemsko ciekawy, ale może się trochę potem rozkręci, bo ostatnio mnie nosi.

Według moich najbliższych nie jestem mistrzem w ukrywaniu uczuć, malują się ponoć dość wyraziście na mojej twarzy. Wygląda na to, że nie nadaję się do gry w pokera, co nie do końca jest prawdą, bo mając 12 lat opanowałam zasady tej gry i ograłam Tatę, (na pieniądze).
Po tym spektakularnym sukcesie, porzuciłam gry hazardowe na zawsze. 
("Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny niepokonanym").

Byłam pewna, że przez lata, dzięki wysiłkowi i zdobytemu doświadczeniu życiowemu, udało mi się opanować mimikę twarzy, najwyraźniej niewystarczająco. Wyglada na to, że wyjątkowo ciężko stłumić mi dość dużo mówiący błysk w oku, a jak sytuacja jest wyjątkowo ciężka, a cierpliwość wyczerpana, moje wargi rownież zaczynają odzwierciedlać stan duszy, (rogatej).

W literaturze prawdopodobnie opisuje się taki stan, "zaciskać z wargi z dezaprobaty", albo coś w tym stylu.
Moja córka określa taki stan "dzióbkiem", chociaż mówiąc szczerze dzióbka to nie przypomina, ale się przyjęło.

Jakoś tak się dziwnie składa, że w Stanach ten, mój "dzióbek", pojawia się częściej, wtedy moje dziecko konspiracyjnym tonem sygnalizuje: "MAMO DZIÓBEK!"
I ja oczywiście muszę wtedy natychmiast zrobić antydzióbek i rozpływać się w uśmiechach.

Reaguję dzióbkiem głownie na głupotę, brak kompetencji i brak kultury. 
I o ile niekoniecznie muszę przebywać z ludźmi źle wychowanymi, o tyle niestety często nie mam wyboru i muszę stawiać czoło cymbałom rożnego gatunku, (zaznaczam nie chodzi o rasę).

Zabrzmię, teraz strasznie, ale chyba wiem skąd w Stanach jest tyle agresji, (bo jest). 
Wygląda na to, że głupota, brak wiedzy i kompetencji stwarzają sytuacje, w których ludzie nie wytrzymują i wybuchają.
I o ile jest to zrozumiałe jest jednocześnie straszne, bo po pierwsze agresja nigdy nie jest fajna, a po drugie często obrywają niewinni.

Gwoli małego wyjaśnienia statystycznego, ilość mieszkańców Polski jest mniej więcej dziesięć razy mniejsza niż Amerykanów. Opierając się na zwykłej matematyce, łatwiej jest spotkać kogoś wykształconego w Polsce niż w Stanach. 
Słynna Liga Bluszczowa, która skupia sześć najlepszych wyższych, amerykańskich uczelni, jest kroplą mądrości w morzu bezmyślności.
My też mamy kilka bardzo dobrych uczelni, ale prawdopodobieństwo spotkania absolwenta którejś z nich jest u nas nieporównywalnie większe niż w Stanach.

Europejczycy lubią określać Amerykanów jako średnio inteligentnych, (to ta bardziej dyplomatyczna wersja), myślę, że  problem zaczyna się chyba gdzieś na początku procesu szkolnego. Wiedza w wykonaniu europejskim jest ogólna, a w amerykańskim ukierunkowana i bardzo ograniczona. W efekcie całe pokolenia Europejczyków są przeładowane wiedzą, a Amerykanów tragicznie niedouczone, mają zerową wiedzę o geografii, (o ile nie mają rodziny gdzieś na innym kontynencie), a większość z nich nie ma bladego pojęcia o anatomii człowieka.

Co jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, bo takich luk w edukacji jest mnóstwo. Uważam osobiście, że najgorsze są problemy z komunikacją. Miałam możliwość wielokrotnie spotkać ludzi, którzy posługiwali się czystym angielskim, co ciekawe nie zawsze byli to ludzie wykształceni, słuchałam ich nie tylko ze zrozumieniem, ale też z prawdziwą przyjemnością, ale niestety cześciej trafiam na ludzi, których nie rozumiem, a oni nie rozumieją nikogo oprócz siebie.

Wracając do agresji, wyobraźmy sobie taką sytuację, umawiamy się do lekarza. 
Nikt raczej nie chodzi do lekarzy porozmawiać czy istnieje życie w kosmosie, tylko w stresie o własne. Na dzień dobry, w rejestracji siedzi kobieta, której jedynym zadaniem jest podanie kart do wypełnienia i przepisania wszystkiego. 
Czasami ten proces przebiega w miarę bezboleśnie, częściej ma się wrażenie, że pani skończyła edukacje na podstawówce, gdzie lubiła chodzić regularnie na wagary.

Następnie przychodzi pielęgniarz lub pielęgniarka i tutaj jest już pół na pół. Czasami jest zwyczajnie, a czasami rozrywkowo. Ostatnio trafił nam się chłopaczek, który oprócz tego, że wyglądał jakby się urwał z lekcji w gimnazjum, to jeszcze nie można go było zrozumieć bo tak bełkotał. 
Nie był wstanie poprawnie wypowiedzieć czysto banalnych pytań, o wagę, wzrost itd., tak zwany "pierwszy kontakt z pacjentem", gratulacje.

I na koniec pojawia się lekarz i tutaj to jest już ruletka, tylko powiedzmy taka bardziej rosyjska. W tym momencie człowiek przestaje się martwić jak ten specjalista mówi, ale co. Stosunkowo mało stresująco jest, jeżeli nie ma się bladego pojęcia na dany temat, gorzej jak się ma, a ten specjalista bredzi bzdury. Wtedy na człowieka pada blady strach i dusi go brak poczucia bezpieczeństwa i niemożność zaufania osobie, której powierza się własne zdrowie, (w perspektywie dłuższej, życie).

Spotkałam w Stanach już sporą grupę lekarzy, jeden ortopeda sprawiał wrażenie, że wie co mówi i robi, ale też tylko w okolicach stopy, bał się wypowiadać o rejonach oddalonych o kilkanaście centymetrów od kostki, już nawet nie wspominając o kolanie.
A, że na koniec są zawsze jakieś przepychanki formalne z ubezpieczycielem, po takim maratonie ciężko się dziwić, że ludziom puszczają nerwy.

Patrzę jak działają tu rożne instytucje, szpitale, apteki, poczta, sklepy i zastanawiam się na jakiej zasadzie to cały czas trwa. Ludzie potrafią pracować latami na tych samych stanowiskach, w sklepach na przykład i nie wiedzieć co sprzedają, są odpowiedzialni za ankiety, a nie wiedzą jak je wypełniać, pracownicy w sklepach zoologicznych nie tylko nie wiedzą jak zajmować się zwierzętami, ale często nie mają pojęcia jakie zwierzaki sprzedają. 

No i szkoły, zostawiajac już tematy merytoryczne w spokoju, patrząc na pomysły grona pedagogicznego można dostać szału.
Banalne przykłady z dwóch ostatnich dni. 
Zimno pioruńsko, minusowe temperatury, śnieg pada od czasu do czasu, panie postanowiły zorganizować ubaw na zewnątrz i potem rozesłały zdjęcia rodzicom,  żeby im tez dostarczyć rozrywki.
Mnie na pewno dostarczyły, po obejrzeniu zaczęłam się poważnie martwić, że będę miała jakiś wylew. Grupka dzieci w kółku siedziała na gołej ziemi grając w jakąś grę, całe szczęście, że nie przymarzli na amen do podłoża.

Przykład drugi, dzwonią do mnie ze szkoły, że junior przewrócił się na zajęciach z wychowania fizycznego, jak robił gwiazdę i uszkodził sobie kciuk. Boli go bardzo, leży u pielęgniarki, mogą go obłożyć lodem i podać paracetamol, jak przyniosę paracetamol do szkoły, dobrze, że nie poprosili o lód. 
Poszłam, pielęgniarka poinformowała mnie, że na pewno syn sobie nic nie złamał. Tutaj zabrakło córki, żeby mnie wyhamować, nie było nawet ostrzegającego dzióbka, tylko warknęłam, skąd ona to wie. Kobieta w sekundę się zamknęła. Zgarnęłam juniora na prześwietlenie, tym razem szcześliwie było tylko skręcenie. Pytam syna, gdzie byli nauczyciele, bo coś za dużo tych urazów jak dla mnie, podobno stali sobie odwróceni i rozmawiali.

I pozostając w temacie bezmyślności, zastanawiam się czy to ona jest przyczyną tych, wszystkich złamań. Nigdy nie widziałam tyle złamanych kończyn u dzieci w wieku szkolnym co w Stanach. 
I to zarówno w podstawówce jak i w liceum.
Moje własne uległy rożnym kontuzjom, nie dajmy się zwariować, wypadki zdarzają się wszędzie, tylko dziwna sprawa zawsze opiekunowie robili coś w tym czasie innego niż powinni, a powinni byli pilnować dzieci.

I w takich chwilach robię dzióbek, (bo nic innego nie mogę, jak nie chcę iść do więzienia), co nie jest najgorsze, bo przynajmniej nikogo nie atakuję fizycznie, najwyżej pojawiam się potem w koszmarach sennych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz