czwartek, 1 listopada 2018

Słodkości, brokat i trochę magii, czyli Halloween po polsku

Po szkolnych przeżyciach, które same w sobie, jak dla mnie były wystarczająco straszne, nadszedł długo oczekiwany Halloween. 
Ja już zdecydowanie nie potrzebowałam więcej emocji, ale wyjścia nie było, młodsze pokolenie pragnęło przygód i ekstra kalorii.

Podchodząc do sprawy praktycznie, przygotowałam dwie miski słodyczy, (jedna średniej wielkości, druga w sam raz odpowiednia do przeprawy przez Atlantyk).

Można powiedzieć, że po zeszłorocznym Halloween, który stanowił dla mnie niezły wstrząs kulturowy, byłam już zaprawiona w bojach.

Nie oczekiwałam żadnych rewelacji, nastawiłam się wręcz na nudnawą rutynę. 

Tymczasem wszystko odbyło się zupełnie inaczej i życie raz jeszcze pokazało mi, że nic nie może nas przygotować na odrobinę cudów.



Przede wszystkim, tym razem mąż nie dojechał na czas z delegacji, w celu dzikiej galopady po okolicznych posesjach i kolekcjonowaniu słodyczy, (to akurat żadnym cudem nie było i nikt się z tego faktu nie cieszył).

Spóźnił się biedak o dobre parę godzin, a było tyle atrakcji. 

Trzymając się ustalonego schematu unikania okropności, wyraziłam zgodę i na zbieranie cukierków dzieci wypuściły się same, częściowo w towarzystwie sąsiadów.

Tutaj mała dygresja techniczna, nasza uliczka, jest bardzo lubianym halloweenowym kierunkiem, bo jest bardzo spokojna, prawie ślepa i można puścić dzieciaki luzem bez stresu. 

Dlatego rodzice specjalnie przywożą tutaj dzieci z okolicy, przyjechały nawet dwa szkolne busiki, podejrzewam, że z mniej dostatnich okolic i ja miałam im wydzielać po jednym cukierku.

Junior wystąpił tym razem jako krwiożerczy rekin, a córka jako wilk, (wersja bajkowo-luksusowa).

Ja po po ostatnich atrakcjach właściwie nie potrzebowałam żadnego przebrania. 
Po przyjrzeniu się sobie w lustrze, stwierdziłam, że wręcz przeciwnie jakiś przerażający strój mógłby tylko pozytywnie wpłynąć na mój wygląd, bo gorzej już raczej być nie mogło.
Najlepiej nadawałby się kostium mumii. 
Zdecydowanie im więcej się zakrywałam, tym lepiej wyglądałam. 
Zauważyłam u siebie wyraźną tendencję w kierunku ogólnego kamuflażu upiększającego.

W końcu zostałam w peruce, (czarno-czerwonej) i brylantowej masce na twarz. 

Zwłaszcza maska spełniła pokładane w niej nadzieje. 

Tak odstawiona mogłam zająć się dystrybucją dóbr słodkich, nie narażając nikogo na okropne widoki mojej osoby, w końcu przecież nie mogłam straszyć malutkich dzieci.

Jak już pisałam rok temu, w okolicy panuje przymus racjonowania słodyczy. 

Być może ma to sens, jeżeli chodzi o aspekty zdrowotno-stomatologiczne, ale naprawdę ten jeden raz w roku rodzice mogliby sobie odpuścić te zapędy.

Oczywistym dla wszystkich musiał być fakt, że skoro walnęłam sobie świecącego jednorożca, którego skrzydła w dzień dodatkowo lśnią tęczowo, córka wyglądała jak z bajki, mieniąc się niewiele gorzej od jednorożca, a syn był sympatycznym pluszakowym rekinem, to u mnie raczej takowych ograniczeń nie będzie.

Zbuntowałam się już w zeszłym roku i co najśmieszniejsze, moja jawna niesubordynacja dała owoce. W tym roku bowiem przeżyłam prawdziwy zalew dzieciaków. 

Tutaj przeprowadziłam na szybko, mały eksperyment dotyczący zachłanności młodego pokolenia.

Tak naprawdę, tylko kilkoro dzieci rzuciło się bez opamiętania na słodycze, cała reszta zachowywała się normalnie, wręcz słodko, adekwatnie do sytuacji.

Nie dajmy się zwariować, ile cukierkow może się zmieścić w jednej garstce  kilkuletniego dziecka, lub nawet dwóch ?


Oczywiście trafiło się kilku twardzieli, którzy kategorycznie odmawiali więcej niż jednego cukierka, (i to było naprawdę straszne przeżycie, przynajmniej dla mnie), reszta w pełni doceniła moje wręcz dionizyjskie podejście i pławiła się w czekoladowych rozkoszach.

Najbardziej zaskoczyła chyba wszystkich pogoda, było ciepło i bardzo przyjemnie. Siedziałam sobie jak stara czarownica przed domem i oprócz swetra nie potrzebowałam żadnych ociepleń. W zeszłym roku było naprawdę zimno.

Rozpoczęła się procesja dzieciaków w kostiumach. Cześć maluchów wyglądała lepiej niż  wszystkie słodycze świata. Takie słodziaki tylko do schrupania.

Oczywiście trafiały się też straszne potwory, ale miękły dość szybko mając w perspektywie całkowity brak ograniczeń w wyborze słodkości.

Było naprawdę miło, te maluchy życzyły mi "Wesołego Halloween", co dla Polaków, przyzwyczajonych do zupełnie innego rodzaju celebrowania 1 listopada jest lekko szokujące. 

W związku z tym musiałam rozdzielić niejako te dwa święta w swojej głowie. Najpierw skupić się na bardziej rozrywkowej części, a dopiero potem zadumać nad przemijaniem i kruchością życia.

Przeżyłam nawet najazd hordy nastolatków, (płci obojga), oczywiście w dwóch obozach. Najpierw nawiedziła mnie część męska i niemal mnie nie stratowała, potem żeńska, która zachowała się zdecydowanie spokojniej. 

Według części męskiej mój dom zdecydowanie stał się oficjalnie ich ulubionym domem halloweenowym. Wnioskuję stąd, że planują za rok znowu mnie odwiedzić.


Tutaj wrócę do jednorożca, usilnie ignorowanego przez okoliczne sąsiedztwo. Jego magia okazała się silniejsza. Siedziałam  sobie, czekając na małych głodomorów i najpierw zaczęłam słyszeć dobiegające w ciemności okrzyki: „Jednorożec, jednorożec, jaki piękny !” 


Wkrótce cały halloweenowy proces dystrubucji cukierków zaczął wyglądać tak samo. Dzieci najpierw dopadały mnie prosząc o słodycze, a potem rodzice robili im zdjęcie z jednorożcem.

Najśmieszniejsze było, jak nakryłam w ciemności dorosłych, którzy zakradli się tylko po to, żeby sobie zrobić zdjęcie.



W związku z napierającym na mnie praktycznie bez chwili przerwy, tłumem wystrojonych potworów, nie miałam kiedy obserwować pielgrzymów, w celu opisania jakiś fajnych scenek towarzyskich. 

Rozpoznałam wiele postaci z zeszłego roku, głownie dorosłych, bo jeżeli przebierają się dzieciaki, to można je przeoczyć, ale dwumetrowego leniwca już nie za bardzo.

Był jednak taki, jeden moment, który sprawił, że zamarłam i chwilowo dystrybucja cukierków uległa wstrzymaniu. 

Do mojego jednorożca zaczęła się zbliżać, na oko sześcioletnia dziewczynka. 

Rodzice byli zajęci drugim maluchem, a ja z ciekawością zaczęłam obserwować dzieciaka. 


Mała zbliżyła się do świecącego w ciemności stwora, jak do żywego zwierzęcia i wyciągnęła rękę jak do konia. Potem nieśmiało dotknęła jego szyi, tam gdzie ze względu na swój niewielki wzrost mogła dosięgnąć, lekko go pogłaskała i w takiej pozie zamarła. 

Ona uwierzyła, że on jest prawdziwy, a ja jeszcze raz przekonałam się, że nie można zakładać niczego z góry. 
Nawet w środku tak naładowanej brzydotą i horrorem rzeczywistości, jaką dla mnie osobiście jest Halloween, może wydarzyć się coś pięknego. 
Dookoła kłębił się tłum, dzieciaki szalały z radości, rodzice z niepokoju, że zgubią dzieci, a dziewczynka stała jak w transie, taki mały moment magii w oceanie okropności i chaosu.

I tak minęło mi parę godzin, nawet nie wiedziałam kiedy. W pewnym momencie wśród tłumu dzieciaków dostrzegłam własne, można powiedzieć, że dosłownie, na "własnej piersi wyhodowane", które zdecydowały się wrócić do domu, co ciekawe niespecjalnie obładowane czekoladkami.

Córka zrelacjonowała mi sytuację w celu uzupełnienia halloweenowej opowieści. 

Okazało się, że większość domów rygorystycznie wydawała po jednym cukierku, czasami zdarzały się domy dwucukierkowe i bardzo rzadko trzy. 



Według moich pociech, w okolicy oprócz naszego były tylko trzy inne domy bez rygoru reglamentacji.

W praktyce wyglądało to, że im większy i wspanialszy dom tym mniej dawał cukierków, a atmosfera przy wydawaniu była bardziej sztywna.

Najwięcej słodyczy i zwyczajnej, ludzkiej serdeczności dzieciaki dostawały w tych najmniej eksluzywnych rezydencjach.
Stara prawda, ale cały czas mnie fascynuje, najczęściej ci co mają najmniej dzielą się z innymi najbardziej.

1 komentarz: