Już od jakiegoś czasu przemycałam po trochu informacje o rożnych szkolnych rozrywkach, starając się po pierwsze być w miarę obiektywną, (rożnie mi to wychodziło), a po drugie nie porównywać w sposób całkowicie bezczelny, systemów szkolnych, polskiego z amerykańskim, oczywiście.
Brutalna prawda jest taka, że zarówno systemy edukacji polskiej jak i amerykańskiej są wadliwe. Gdyby je połączyć wyszedłby chodzący, a raczej "uczący" ideał, ale jak do tej pory funkcjonują niestety osobno.
Utopijny projekt z góry skazany na niepowodzenie, wielka szkoda, że generalnie ludzie na całym świecie tak mało się chcą od siebie nawzajem uczyć.
A w tym konkretnym przypadku obawiam się, że nauka "na błędach", nie jest najbardziej trafioną metodą, (dla uczniów zwłaszcza), a niestety od lat wszędzie praktykowaną.
Po wnikliwych obserwacjach trwających rok doszłam do "odkrywczego" wniosku, że te dwa systemy edukacji różnią się diametralnie, ale nie jestem w stanie stwierdzić, który, (jeżeli w ogóle), jest lepszy.
Na razie skupię się tylko na podstawówce, bo jestem, można powiedzieć, na świeżo po dniach otwartych, (aczkolwiek świeżo się niestety po nich nie czuję).
Z mojego doświadczenia wygląda to tak, że program szkolny w naszym kraju jest koszmarnie przeładowany, prace domowe wykańczają dzieci, (i rodziców), a im są starsze tym jest gorzej zamiast lżej.
W praktyce dzieci nie mają normalnego dzieciństwa, rodzice chwili wytchnienia, a pedagodzy uznania za ciężką pracę.
W Stanach lekcje trwają dłużej, za to prace domowe są praktycznie formalnością, (w podstawówce, w liceum wygląda to już inaczej), a podstawa programowa nieustająco mnie zadziwia.
W publicznej, amerykańskiej podstawówce nie ma religii, ani etyki, zajęć plastycznych, muzyki, biologii, geografii, fizyki i chemii, w "polskim" tego słowa znaczeniu.
Jest oczywiście angielski, rozbity na zajęcia z pisania, czytania, mówienia, rozumienia, itd, historia w bardzo okrojonym zakresie, matematyka i coś co jest określane jako edukacja, (w praktyce jest to mieszanka piorunująca wszystkich przedmiotów oprócz języków i matematyki).
W ramach muzyki jest chór i orkiestra, ale co jeżeli dzieciak nie ma zdolności, albo funduszy na instrument ? Nie wspominając, że liczba miejsc jest ograniczona.
Podobnie rzecz ma się z zajęciami sportowymi.
Każda szkoła ma swoje drużyny, ale tu sytuacja wygląda dokładnie tak samo jak z muzyką, bez talentu nie zagrasz w piłkę, ani nie zaśpiewasz, a w każdej drużynie jest miejsce tylko dla garstki wybrańców.
W praktyce grupka zawodników, (płeć dowolna, mamy równouprawnienie), lata po boisku podczas meczu, ewentualnie produkuje się muzycznie w formie koncertu, a reszta szkoły siedzi i albo zagrzewa do walki, albo stara się przetrwać muzyczne uniesienia.
Co w związku z tym robią ci biedni nauczyciele ? W desperacji namawiają dzieci do rożnych projektów i prezentacji o kompozytorach, (żeby odrobinę łyknęły podstawowej wiedzy muzycznej, wykorzystując przy okazji trochę talentów plastycznych), a przy ładnej pogodzie, wentylują je na boisku, modląc się zapewne gorąco, żeby nikt sobie niczego nie złamał.
Generalnie dla wszystkich jest tutaj całkowicie normalnym, fakt, że wszelkiego rodzaju aktywności dodatkowe powinni dziecku zapewnić rodzice, odpłatnie oczywiście i we własnym zakresie.
Nauczyciele głównie stawiają na kreatywność, otwartość, prospołeczne zachowanie i zaangażowanie.
Taki drobiazg jak na przykład ręczne pisanie nie jest już według nich niezbędne, (chociaż mile widziane), bo dzieci mają iPady, podobnie rzecz ma się z tabliczką mnożenia, (kalkulatory).
Spotkałam się w szkole nawet ze stwierdzeniem jednego z nauczycieli, że być może nauka pisania jest czystą stratą czasu, w obliczu postępującej globalnie komputeryzacji.
Czyli wracamy do czasów stawiania krzyżyków w formie podpisów, tylko tym razem wirtualnych.
Całe szczęście, że zachecają do czytania, aczkolwiek dobór lektur może przytłoczyć największych twardzieli.
Nie wiem czy to zbieg okoliczności, czy psycholodzy specjalnie wybierają łamiące serca, traumatyczne opowieści chcąc wyzwolić u dzieciaków empatię i zwyczajne, ludzkie reakcje.
Bo jak się nad tym spokojnie zastanowić to nie mają specjalnego wyboru ani form nacisku.
Matematyka bowiem odpada, ich wczesna historia raczej też nie uczy szlachetnych postaw, (co najwyżej sztuk walki), w związku z czym pozostają im okolicznościowe warsztaty, pogadanki i porozwieszane wszędzie slogany, mówiące w skrócie, że należy być porządnym, "ludzkim" człowiekiem.
W porównaniu do Polski, prawie nie mają podręczników, (w związku z tym dzieci nie dźwigają plecaków jak na wyprawę w Himalaje), przez co dużo wiedzy przekazuje się empirycznie, w formie doświadczeń, projektów, wycieczek, pokazów itd.
I tu mała dygresja, z moich obserwacji wynika, że dzieciaki zdecydowanie wolą taki sposób bardziej aktywny. Bawić ucząc, uczyć bawiąc, te klimaty.
Ostatnio miałam okazję, (przymusową), przekonać się osobiście czym różnią się otwarte dni w liceum od tych w podstawówce.
Okazało się, że spotkania w podstawówce są zdecydowanie dłuższe, bardziej konkretne i niestety do bólu dokładne jeżeli chodzi o wszystkie aspekty szkolnej rzeczywistości.
Wiem, że ostatnio narzekałam, po analogicznym spotkaniu u córki w liceum, na brak informacji.
Karma wróciła i walnęła mnie w łeb na odlew.
Mam co chciałam.
Karma wróciła i walnęła mnie w łeb na odlew.
Mam co chciałam.
Tym razem zostałam wręcz zasypana wiedzą i szeregiem odkrywczych sugestii.
Część z nich wprawiła mnie mówiąc delikatnie w konsternację.
Najpierw spędziłam upojną godzinę w centrum językowym dla obcokrajowcow, gdzie osłuchałam się jak świnia grzmotów o postępach mojego syna, (całe szczęście obyło się bez porażenia piorunem, najwyżej mały zygzak wzruszenia).
I tutaj nie ma za dużo miejsca na rozważania, bo język junior chłonie, zachowuje się ładnie, książki pochłania jedna za drugą, a panie zainteresowane są tylko tym aspektem jego edukacji. Oczywiście do płynnej znajomości języka jeszcze mu sporo brakuje, ale już teraz ma niewątpliwe powody do dumy, a my razem z nim.
Po przerwie rozpoczęło się spotkanie z wychowawczynią klasy i to przypominało już bardziej klasyczną, polską wywiadówkę.
Pani miała do przekazania milion informacji, posiłkowała się specjalną prezentacją, w efekcie przez ponad godzinę nie miała okazji nabrać powietrza w płuca, a nikt z rodziców zadać najmniejszego pytania.
Jakby mi było mało tych mądrości, potem dostałam tę prezentację emailem, żebym czasami nie zapomniała o wytycznych dla rodziców, (ale o tym za chwilę).
Pani podeszła do sprawy profesjonalnie, przedstawiła w zarysie podstawę programową, swoje oczekiwania zarówno w stosunku do dzieci (o dziwo była zainteresowana tabliczką mnożenia) i do nas rodziców.
Streszczając kilka slajdów, jako rodzice musimy: kłaść swoje dziecko do łóżka o przyzwoitej porze, karmić je, (to nie jest żart niestety), rozmawiać z nim lub z nią podczas kolacji.
I część bardziej ambitna, wspierać dzieciaka w zapędach naukowych, odpowiadać na życiowe pytania, chwalić i pomagać jak ma kłopoty.
Dość istotną kwestią było nadzorowanie regularnego ładowania iPadów.
Właściwie oprócz ładowania iPada, myślę, że spełniam resztę warunków, co więcej rozmawiam z moimi dziećmi, nie tylko podczas kolacji, jedzenia nie wydzielam, prace domowe pomagam odrabiać, staram się dbać o morale itd.
Jednej rzeczy tylko nie mogę pojąć, jakiej matce trzeba takie rzeczy uświadamiać ?
Pani bardzo konkretnie przestawiła zakres wiedzy, jaką dzieciaki mają zdobywać w ciagu najbliższych miesięcy, oprócz historii. Tutaj potraktowała temat w kilku słowach, wyraźnie spięta. Zupełnie się nie dziwię, bo jak już wspomniałam, ulgowo jej moim zdaniem przedstawienie historii Indian raczej nie przejdzie.
I tutaj pozostawiam wszystkich z wyborem. Obawiam się jednak, że to trochę jak dyskusja nad wyższością jednych świąt nad drugimi.
Jak wygląda sytuacja w polskich szkołach wszyscy wiemy, jak w amerykańskich odrobinę, mam nadzieję udało mi się przedstawić.
Wbrew temu co napisałam, to nie jest łatwy ani oczywisty wybór.
Czy właściwym postępowaniem jest narażać przez kilkanaście lat własne dziecko na stresy w szkole, ładować w nie mnóstwo wiedzy, mając nadzieję, że odniesie w życiu sukces o jakim marzy, czy pozwolić mu wybierać od najwcześniejszych lat własną ścieżkę "naukową", ograniczyć mu w znacznym stopniu stresy, rozwijać zainteresowania, nie mając jednocześnie najmniejszej gwarancji, że takie bardziej "wyzwolone-wyluzowane" stanowisko przyniesie mu w życiu więcej korzyści.
Czy olbrzymia wiedza gwarantuje sukces i czy sukces jest gwarantem szczęścia i wreszcie czy w naszym życiu możemy liczyć na jakiekolwiek gwarancje ?
Bardzo ciekawy post, M.:!
OdpowiedzUsuńFajnie przedstawiłaś temat. Lepiej bym tego nie ujęła (oczywiście tego, o czym mam jako takie pojęcie, czyli o polskiej szkole).
Co do trywialnego instruowania rodziców - generalnie jestem jakby zawstydzona czytając to, a byłabym jeszcze bardziej siedząc tam i słuchając tego (cos na zasadzie przyłapania kogoś w kiblu - gdy nie zamknął drzwi - Tobie jest bardziej głupio niż jemu/jej :).
Ale - wiesz, chyba niektórym w Polsce też by się jednak takie coś przydało (i to nie tyko matkom z tzw. marginesu).