Natchnieniem do napisania tego dość kontrowersyjnego posta było przypadkowe spotkanie z Polką, która w Stanach mieszka już od kilkunastu lat.
Jako dwie całkiem sobie obce kobiety szczerze pogadałyśmy. Bardzo często takie rozmowy wnoszą bardzo dużo do naszego życia.
Jeżeli miałam nadzieję, że przyzwyczaję się do jedzenia, ludzi i ogólnie panujących tu stosunków międzyludzkich to ją straciłam, (nie wiem czy bezpowrotnie, czas pokaże).
Okazuje się, że po jakimś czasie można się zaadaptować do nowych warunków, nawet niespecjalnie przyjaznych, ale to nie znaczy, że je się akceptuje i co ważniejsze szanuje.
Żyjemy w dzikim świecie. Co prawda postęp techniczny zmienił jakość naszego życia i do pewnego stopnia zachowanie, (na przykład zniknęli chłopi feudalni), ale tak naprawdę myślę, że możemy się tylko oszukiwać, że ludzie się zmienili i świat złagodniał.
Wszystko zostało po staremu, zmieniły się tylko metody i pojawiły się bardziej wyrafinowane formy nacisku.
Ciekawe, że w żadnym filmie czy książce przyszłość ludzkości nigdy nie jest przedstawiana jako raj. Wszyscy mają raczej apokaliptyczne wizje, twórcy nie wierzą, w tzw. lepsze jutro, większość ludzi sprawia raczej wrażenie, że obawia się, że tego jutra może zwyczajnie nie być.
Co do mnie to egoistycznie mam nadzieję, że za moich czasów i czasów moich dzieci i wnuków nic się strasznego nie wydarzy.
Dalej nie sięgam. To już nie będzie moja historia.
Nastroiłam się tak filozoficzno-nostalgicznie, ponieważ życie, generalnie rzecz ujmując łatwe do przeżycia nie jest, a na emigracji pojawiają się dodatkowe trudności, które często poddają w wątpliwość człowieczeństwo.
Myślę, że patriotą człowiek się nie rodzi, chociaż kto to wie na pewno ? Nigdy nie wierzyłam w tabularazę, DNA też lubi zaskakiwać i łamać wszystkie zasady, których jesteśmy tacy pewni.
Możliwe, że nie mamy wyjścia i rodzimy się już jako gotowy „półprodukt”, który wymaga tylko odrobiny podrobienia, czyli edukacji i trochę doświadczenia.
Pobyt w Stanach jest właśnie takim doświadczeniem, chociaż myślałam, że ja już raczej nie ewoluuje, (no bo ile można).
Szokujące jest jak doświadczenia, które tutaj zbieram, wpływają na mnie, zdzierają, (czasami dość boleśnie), warstwa po warstwie przekonania, uprzedzenia i co gorsza złudzenia.
Amerykanie są dumni z faktu, że są Amerykanami, a ja jestem dumna, że nie jestem.
Mój mąż, (głos spokoju w szaleństwie amerykańskiej codzienności), zapytał mnie ostatnio dlaczego jestem taka dumna, że jestem Polką.
Według niego, jest to co najmniej dziwne, w świetle ostatnich wydarzeń politycznych w naszym kraju, (słowo honoru o polityce więcej nie będzie).
Zaczęłam tworzyć w myślach listę i przestałam, bo mogłabym podać setki powodów, a tak naprawdę zawsze myślałam tylko o jednym.
Polska jest według mnie, mówiąc mitologicznie, jak Feniks, zawsze się podnosi i odradza.
Łatwo jest żyć w kraju, który nie był wymazywany z mapy świata, a silniejsze mocarstwa traktowały go jak prywatny skrót przez Europę, ewentualnie darmowe tereny łowieckie.
Trudniej jest się podnieść niż nigdy nie upaść.
Kiedy widzę kołujące tu orły i sokoły, nigdy nie myślę, że to są symbole Ameryki.
Kojarzą mi się z wolnością i Polską.
Może dlatego, że tak dużo znajduję tu polskich śladów. W sklepach są polskie produkty, bardzo dużo spotykanych Amerykanów nosi polskie nazwiska, (chociaż pacany nie potrafią ich poprawnie powiedzieć), jest też naprawdę sporo polskich nazw na mapie.
Można twierdzić, że Polacy nie cieszą się świetną opinią za granicą, (jest to prawda, niestety zasłużona), ale nie do końca.
Ameryka to kraj emigrantów. Niby wszyscy tutaj to wiedzą i powtarzają, ale sprawiają wrażenie jakby zapomnieli co to oznacza.
A oznacza to ni mniej ni więcej, że żeby powstał ten kraj i dodatkowo był światową potęgą, wiele narodów musiało na to ciężko pracować i zostawiło tu swój ślad.
Mój mąż, robiąc za "adwokata diabła", usiłował mnie przekonać, że to w USA znajdują się najlepsze wyższe uczelnie na świecie, słynna Liga Bluszczowa.
Zgadza się są, tylko ile jest tych uczelni, a ile jest Amerykanów ? Takie przełożenie jakości do ilości mnie nie powala. To mniej więcej jakby powiedzieć, że w Polsce jest jedna najlepsza podstawówka na świecie. Być może byłby to powód do dumy, ale nie miałby wpływu na poziom wykształcenia w kraju.
Ameryka to taki narodowościowy koktajl, który powinien być dostępny dla wszystkich („składników”), a okazuje się, że jest za drogi, dostępny tylko dla wybranych i w dodatku nigdy nie ma "happy hour".
Abstrahując od faktu, że Stany są stosunkowo młodym krajem, to jakie są ich osiągnięcia, tak bez kadzenia ?
Wyrżnęli Indian, sprowadzili niewolników, od lat nieprzerwanie uczestniczą w różnych konfliktach zbrojnych, nie mają oficjalnego języka, (komunikat CNN), ani wspólnej kultury, mają za to analfabetów i zdecydowanie za mało tolerancji dla innych, o rasizmie i dyskryminacji nie wspominając.
I teraz można by mi powiedzieć: „To spadaj upierdliwa mądralo do Polski jak tu ci tak źle”.
Nie jest mi tutaj źle, może tylko samotnie, Ameryka to ciekawy kraj i mam nadzieję, że uda mi się go jeszcze lepiej poznać.
Problem w tym, że podobają mi się i fascynują mnie rzeczy, które dla Amerykanów są utrapieniem, bądź czymś wstydliwym, na przykład szopy pracze i rdzenni mieszkańcy Indianie. Czyli w praktyce coś czego najchętniej większość z nich by się pozbyła ze swojego świata na zawsze.
Mam serdecznie dość opluwania mojej ojczyzny, traktowania wszystkich Polaków jak pijanych, niedouczonych prymitywów i żenującego samozachwytu Amerykanów, na który w moim przekonaniu zupełnie nie zasłużyli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz