Po dwóch dniach w szkole, otrzymaniu około 20 emalii, jednego listu w formie papierowej, kilku odręcznych notatek, przekazanych przez nauczyciela i odbyciu jednego spotkania organizacyjnego, postanowiłam wyżyć się na amerykańskim systemie szkolnictwa i terapeutycznie upuścić trochę tzw. pary.
Mimo buzujących we mnie uczuć, które dalekie są od pełnego ufności entuzjazmu, postaram się być obiektywna i konkretna do bólu.
Jak kiedyś dopadnie mnie żywiołowa chęć i dodatkowo poczuję twórczą wenę pisania fikcji, lojalniej będę uprzedzać.
Póki co lecą żywe fakty widziane oczami europejskiej matki, zabarwione szczyptą sceptycyzmu i nostalgii za kreatywnością produkcji rodzimej.
Amerykańska kreatywność bowiem, przejawiana w szkołach daje mi się we znaki, nadwątla moje zdrowie i rozwiązać te problemy mogą tylko świadectwa maturalne mojego potomstwa, a to jeszcze trochę.
Jak już wcześniej wspominałam, w amerykańskich szkołach panuje szalony zwyczaj corocznej wymiany wszystkich nauczycieli, włączając w to wychowawcę i uczniów.
W rezultacie dzieciak co roku zaczyna od zera przyjaźnie i asymilację w nowym środowisku.
Nie mam pojęcia co dobrego w życie dzieciaków ma wnieść ta szalona procedura, ale postaram się dowiedzieć. Być może ma poszerzać horyzonty, sprzyjać zawieraniu nowych przyjaźni lub odwrotnie przeciwdziałać tworzeniu się małej, szkolnej mafii.
Jaki by nie był cel tych działań, ja osobiście nie widzę w nim nic dobrego, wręcz przeciwnie, dzieci nie wracają po wakacjach spokojne, do starych, znajomych miejsc i osób tylko zestresowane oczekują niewiadomego.
Nie wiem, czy w drodze wyjątku, szczęśliwego trafu, czy strachu przede mną, na skutek naszej pisemnej prośby, wystosowanej do dyrekcji szkoły, w nowej klasie syna znalazł się z nim jego przyjaciel.
Podejrzewam, że głównie dzięki temu junior dzielnie pomaszerował pierwszego dnia do szkoły, (kumpel pewnie też).
Ciekawą atrakcją jest również plan lekcji. Nie chodzi mi już o stronę merytoryczną, pewnie jeszcze nie raz się na niej wyżyję, ale o stronę techniczną.
W amerykańskich szkołach, które poznałam, plan lekcji nie jest oparty na dniach tygodnia, co wydawałoby się najbardziej logicznym rozwiązaniem, tylko na literach alfabetu.
Tak, okazuje się, że kreatywność podobnie jak głupota nie ma granic.
W podstawówce tych liter jest pięć, A, B, C, D i E. Z tym całe szczęście nie kombinowali.
Co ciekawe A nie oznacza poniedziałku, tylko pierwszy dzień nauki, to może być na przykład piątek. Jeżeli wypadają jakieś święta to następne dni lecą według alfabetu.
Innymi słowy środa, na przykład środzie nierówna i cały grafik, który mam ułożony w głowie jest nieważny.
Pięć dni jeszcze jakoś mogę ogarnąć, w liceum natomiast jest już wyższa szkoła jazdy bo takich roboczych dni jest osiem.
Całe szczęście, że dzieci bardzo szybko załapały system i nie mają z nim żadnych problemów. Ja mam, bo po pierwsze dzieckiem już nie jestem, najwyraźniej mój mózg nie ogarnia tej genialnej koncepcji, a po za tym jestem zła, bo nie mogę nic zaplanować, na przykład zwolnienia ze szkoły, bo nigdy nie wiadomo z czego trzeba będzie zwalniać.
Ogólnie organizacja życia w szkole dostarcza różnorodnych wrażeń.
Na przykład stołówka działa w miarę bezboleśnie, (oprócz menu), bo króluje pizza, frytki, kurczaki i bekon.
Na tym etapie życia jakoś nikt nie przejawia paranoi związanej z poziomem cholesterolu, a gdzie: „Pij mleko, będziesz wielki ?”
Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że nawet jeżeli gdzieś można dostać mleko to junior pewnie omija takie miejsca szerokim łukiem.
I to co mnie chyba najbardziej dziwi i rusza to brak szatni. Prawdopodobnie jest to spowodowane faktem, że większość dzieci dojeżdża do szkoły żółtymi, szkolnymi autobusami, albo jest dowożona samochodami, ale mimo wszystko spora część zasuwa na piechotę.
I naprawdę ciekawie robi się jak zaczynają się chłodne dni, bo zima tutaj niestety nie trwa kilka dni czy tygodni tylko ładnych parę miesięcy.
W tej sytuacji młodzież ma trzy wyjścia: latać po szkole w zimowych kurtkach, (sama przyjemność jak mniemam), upychać kurtki w małych szafkach, co jest niewykonalne, (empirycznie sprawdzone) lub biegać do szkoły na letniaka i prosić się o zapalenie płuc, (spora część młodzieży się prosi i dostaje).
I tutaj regularnie co roku, jak w pysk, pojawia się panika związana z grypą, wszyscy albo się szczepią, albo są namawiani do szczepienia.
Z doświadczenia dzikiej Matki Polki wiem, że w przypadku przeziębień, grypy czy zapalenia płuc zdecydowanie skuteczniejsza profilaktycznie jest ciepła kurtka, czapka i cała reszta odzienia niż szczepionka.
Bo o ile można się spierać, czy szczepionki na grypę pomagają czy nie i tworzyć rożnego rodzaju teorie spiskowe o firmach farmaceutycznych, (prawdziwe bądź nie), o tyle jak temperatura spada poniżej zera, ciepła kurtka pomoże zawsze, a tylko idiota, (narodowość dowolna), lata z gołym tyłkiem po mrozie.
Z kurtką, szatnią i grypą się zgadzam w całej rozciągłości :).
OdpowiedzUsuńCo do liter zamiast dni - też chyba jestem za stara - jak dla mnie to niepotrzebne zamieszanie, ale najwyraźniej nasze mózgi pracują w odmienny od amerykańskiego sposób :)