czwartek, 13 września 2018

Wehikuł czasu, czyli trochę surrealistycznego socjalizmu

Zrobiłyśmy z córką dzisiaj drugie podejście do egzaminu na prawo jazdy. 


Dzień aczkolwiek zaplanowany ze sporym wyprzedzeniem, nie był najszczęśliwszy, bo godzinę wcześniej byłyśmy u lekarza i po pierwsze okazało się, że jednak sobie bidula złamała nogę, w związku z czym będzie musiała nosić gips przez 6 tygodni, a po drugie bardzo uważać, żeby złamanie nie przesunęło się nawet o milimetr, bo inaczej czeka ją operacja. 

Sam pan doktor, stwierdził, że w ciagu dziesięciu ostatnich lat, spotkał się może z dziesięcioma takimi wypadkami. Jednym słowem miała gigantycznego pecha i tak samo duże szczęścia, bo równie dobrze mogli ją już kroić i wbijać w stopę gwoździe.

A że kobiety z mojego rodu od zawsze biorą życie za rogi, prawdopodobnie dlatego, że same mają większe, moje dziecko o kulach zażądało mimo wszystko zawiezienia jej na egzamin.

Poddałam się i obładowane papierami znowu wylądowaliśmy w tym postrachu Amerykanów i spędziłam tam ładnych, parę godzin.

Czas ten oprócz skoków adrenaliny, morderczych pragnień, dostarczył mi rownież coś w rodzaju olśnienia.
Chyba wiem dlaczego Amerykanie tak nie lubią urzędu komunikacyjnego. 
Moim zdaniem to miejsce jest tym, czego oficjalnie nigdy w Ameryce nie było, za to zawsze przerażało mianowicie socjalizm.

Amerykański urząd komunikacyjny to jak relikt przeszłości, którego  paradoksalnie w Stanach nigdy nie było. 
Było za to u nas w Polsce, aż za dużo i zdecydowanie za długo, dlatego miałam wrażenie, że wsiadłam do wehikułu czasu i wylądowałam w czasach mojego dzieciństwa.

Wyobraźmy sobie dowolny urząd, którym rządzą paniusie, od których dobrej woli zależy wszystko. Mogą jednym gestem lub pieczątką zniszczyć lub uszczęśliwić dowolną osobę. Stanowią prawo same w sobie i nie ma na nie żadnej siły.

Tak do końca, nie ma nawet specjalnego znaczenia, czy mamy wszystkie wymagane papierki czy nie, bo jeżeli nie zechcą to i tak nic nie załatwimy. 
I odwrotnie, czasami dla kaprysu, czy też z litości załatwiają takiego zagonionego nieszczęśnika pozytywnie.

Siedziałam i chłonęłam wrażenia, wreszcie otrząsnęłam się jak pies. 
Co prawda minęło już kupę lat odkąd socjalizm się u nas skończył, ale pewne wspomnienia zostają z nami na zawsze.

Okazało się, że znowu chcą nas odesłać, bo wymyślili brak następnego papierka. 

Moje dziecko, które i tak już straciło część kolorów po rewelacjach u lekarza, zaczęło tracić te resztkę, która jej została. 
Zadzwoniłam do męża, mając nadzieję, że może prześle nam coś co uratuje sytuację, ale pechowo wszystkie papiery mamy w domu, a mąż był ciągle w pracy, więc nic z tego  nie wyszło. 
Jednakże ta rozmowa otrzeźwiła mnie, bo już byłam trochę oklapnięta, ruszyłam do ataku.

Rozejrzałam się, dookoła kłębili się przerażeni ludzie, odsyłani od jednego do drugiego urzędnika, gdzie każdy sprawdzał cały czas te same dokumenty. 

Nabrałam powietrza w płuca, przecież nie takie numery robiło się swojego czasu u nas w kraju !
Zwłaszcza, że tym razem trzeba było tylko ich trochę przekonać, bo papierków mieli wystarczająco, (a nie miałam żadnych czekoladek i dobrze bo za coś takiego to już na pewno by mnie zaaresztowali). 

Ruszyłam do ataku, zarzuciłam niechętną kobietę świstkami, prawie hipnotyzując ją, że to jest wszystko czego potrzebuje. 
Córkę usadziłam z nogą i kulami obok. 
Kobieta miękła i wyraźnie traciła siły, w końcu się poddała. 

Przepuścili moją córkę przez pierwszą barykadę, (weryfikację danych osobowych), a potem poszło juz siłą rozpędu. Następny urzędnik, weryfikacja dokumentów, badanie wzroku, następny urzędnik następna weryfikacja i zdjęcie i wreszcie właściwy test. 

W międzyczasie udzieliłam córce chyba najkrótszej lekcji zachowania w socjalistycznej rzeczywistości w historii.

W skrócie, wyrzucamy asertywność i tupet, odkopujemy baranią uległość,  prosimy, przepraszamy, słodzimy i zgadzamy się z każdym absurdem, bo oni tu rządzą, a demokracji jeszcze nie wynaleźli.

Dla dziecka czysta abstrakcja, dla mnie jak oglądanie "Misia" w wersji obcojęzycznej.
Córka, w szoku, zaufała mi i zaczęła się stosować do wskazówek, cały czas przerażona, że kogoś takim zachowaniem obrazi.

Tym sposobem udało nam się doholować ją do ostatniego etapu i wzięli ją na test.
Sukces, który są w stanie zrozumieć tylko ci, którzy byli w takiej sytuacji i musieli się z tym systemem użerać osobiście.

Zdała, biedna, obolała, o kulach, nigdy mnie nie przestanie zadziwiać.

Ja, mimo mojego wcześniejszego przechwalania, tylko umożliwiłam jej wejście, resztę dokonała sama.

Jeden z moch przyjaciół od lat powtarza do znudzenia, że łatwo jest wygrywać, jak życie rozda dobre karty, sztuką jest ugrać coś mając same blotki.

Wyszłyśmy z urzędu komunikacji ostatnie, po zamknięciu wypuścili nas tylnym wyjściem, zdawała egzamin po czasie, wymusiłyśmy na amerykańskich urzędnikach coś niemożliwego.

Teraz tylko jazdy, ale tym to już zajmie się mój mąż, oczywiście jak jej już zdejmą gips, spokojnie mamy czas.

Córko Moja, wszystko w życiu ma swój sens, (nawet ten chrzaniony gips) i niewiele rzeczy jest niemożliwych, (a dla Ciebie jeszcze mniej).



1 komentarz: